Po zakupach jedziemy około 1h i zatrzymujemy się przy obozowisku słoni. Przed zagrodą ze słoniami rozstawione są stoiska - na każdym napis "kup za 20THB bananów dla słonia żeby się z nim zaprzyjaźnić". Za 20THB do wyboru jest 2kg bananow lub wiązka grubych patyków (jakiś słoniowy przysmak). Bierzemy banany - za chwilę szturmuje nas jakis słon-kurdupel (młody chyba) - wyżebrał od nas chyba z połowę kiści bananów.
Przedstawiają nam naszego słonia (ale bydle wielkie - braknie nam bananow!) i po schodach włazimy na platformę z której wsiadamy na słonia. Szofer siedzi na głowie słonia, my z tyłu na kanapie z barierkami i walimy na trasę. Trasa ma trwać podobno 1,5h - zakładam, że przez tak długi czas to można całkiem sporo zwiedzić na słoniu - i tu rozczarowanie - słoń wlecze się niemiłosiernie. Przystaje przy każdym krzaczku który musi sobie oberwać, poskubać czy cholera go tam wie co jeszcze z nim zrobić. Jak sobie podje to musi wydalić poprzedni posiłek żeby zrobić miejsce na nowy. Opiekun słonia zaklina go, namawia, prosi i przeklina żeby słoń ruszył a on ma to gdzieś - jak się uprze żeby urwać gałąź z jakiegoś drzewa to nie ma na niego siły. Ważna rzecz jaką zauważamy – przewodnik słonia nie ma żadnych kolców czy innych przedmiotów które służą do zmuszania słonia do wykonywania poleceń! Ciągniemy się powoli w 4 słonie przez jakiś wąwóz; co parę metrów na trasie słonia stoi szopa i sprzedają w niej bananki na "zaprzyjaźnienie się ze słonikiem". Jak nie kupisz bananków to słonik staje za szopą, wyciąga trabe i najpierw czeka na żarcie a potem jak nic nie dostanie to zaczyna burczec a w końcu robi sporo hałasu. Jazda na słoniu okazuje się być dość kosztowna, kupiłem na trasie 2 razy żarcie dla słonia i wydzielałem mu je żeby nie obżarł się za bardzo. Z czego słoń chyba nie był zbyt zadowolony. Mały spacerek po lesie trwał ponad godzinę i na piechotę obszedłbym tę trasę chyba ze 4 razy. Ale za to było zabawnie. Robiliśmy sobie nawzajem zdjecia wraz z koreańczykami. Towarzystwo zaczynało się integrować. Po jeździe podkarmiliśmy jeszcze słonia, zakupiliśmy zdjęcie w ramce (zrobili nam je w trakcie jazdy z zaskoczenia) 100THB - i ruszyliśmy samochodem w dalszą drogę. Po drodze przerwa na lunch - przewodnicy sami go przygotowują. Tajskie żarcie jest niepowtarzalne - potrawa nazywa się tak samo ale za każdym razem smakuje inaczej, wyglada inaczej i zawiera inne skladniki. Jak nasz bigos (co się nawinie to do gara a zawsze nazywa się tak samo). Dostajemy ryż z jakimś mięsem i jarzynami. Do jedzenia łyżkę i widelec. Tajowie uważają za brak wychowania gdy bierze się widelec do ust. Widelec pełni rolę noża - służy do nakladania potraw na łyżkę, z ktoórej się je. Na deser ananasy i arbuzy. Po jedzeniu krótki przejazd i wysadzają nas przed jakąś wioską. Dalej mamy iść piechotą. Dwóch przewodników i 9 turystów. Koreańczycy kompletnie nie przygotowani do trekkingu - malutkie plecaczki, adidaski, krótkie spodenki. Dobrze, że na początku idzie przewodnik (ma torować drogę żeby ktoś w jakiegoś węża nie trafił).
Zaczyna się ścieżka przez
dżunglę. Jestem rozczarowany. Nijak nie da się porównać tego lasu z dżunglą w
Wenezueli. Tam jest dżungla a tu wygląda to jak trochę bujniejszy polski las -
jedyne różnice to brak drzew iglastych i pojawiają się drzewa u nas
niespotykane (palmy i bambus). Poza tym nic specjalnego. Znaczy się popierdułka
jakaś a nie dżungla. Mijamy od czasu do czasu poletka ryżowe (scierniska bo
jest pora sucha więc wszystko już wycięte). Kilka razy przecinamy różne potoki
i widzimy sporo wodospadów po drodze. Docieramy po 2h do wodospadu z mala plażą
gdzie robimy postój. Można się kąpać. Temperatura wody w rzece jednak nie
zachęca do kąpieli - odpuszczam sobie pomysł kąpieli jak przestaję czuć palce
stóp zanurzonych w wodzie. Wkrótce ruszamy dalej. Po drodze postój przy jakiejś szopie.
Wokół pola ryżowe a w szopie babinka sprzedaje pamiątki i napoje (cola 35THB).
Odpalam na próbe telefon satelitarny (dotychczas nie udało mi się go odpalic -
oficjalnie w Tajlandii nie ma zasięgu). Niespodzianka - telefon loguje się do
sieci - ma tylko problem z napisaniem nazwy kraju - pisze więc ze kraj ten to
"thuraya" - niech mu będzie - byle działał. Dzwonię do szwagra na
próbę - hehe - działa - gadamy parę minut. Od tego momentu przybywa mi sprzętu
na wierzchu. Wyglądam jak jakiś japoński turysta - na lewym ramieniu plecaka
GPS, na prawym ramieniu telefon satelitarny, na szyi kamera, przy pasku zwykly
telefon :) Patrzą na mnie chyba jak na wariata ale przewodnik jest zachwycony
GPSem - ciagle sprawdza na jakiej już wysokości jesteśmy. Docieramy przed
zachodem słońca do wioski koło szczytu. Rozwalamy się z tobołkami i przewodnik informuje nas że tu śpimy - z
początku moja żona jest przerażona - jakies siatki wiszą pod sufitem - znaczy
się muszą to być hamaki. Ale okazuje się że spać będziemy w śpiworach na
podłodze a te siatki to moskitiery.
Przewodnicy pichcą kolację a my mamy okazję obserwować jak to wyglada. Walą wszystko do wielkiego woka i na palenisku wewnatrz chaty podgrzewają - mieszaja a potem sru na talerze. Ot i filozofia. Kolacja była raczej mało wyszukana. Przygotowywałem się intensywnie przed tą podróżą do pikantnej kuchni stołując się w KFC - niewiele to pomogło. Żarcie dostaliśmy cholernie pikante i jakoś mało smaczne. Po kolacji towarzystwo znalazło sobie zabawę - uczyliśmy się wymawiać nasze imiona - koreańczycy szarpali się z naszymi a my z ich imionami.
Zrobiło się bardzo zimno - wbiliśmy się w polary oraz kurtki i poszliśmy
spać. W nocy tak zmarzliśmy że szczękaliśmy zębami - najgorzej było z nosem i
uszami (nie miałem czapki i szalika).
Przewodnicy pichcą kolację a my mamy okazję obserwować jak to wyglada. Walą wszystko do wielkiego woka i na palenisku wewnatrz chaty podgrzewają - mieszaja a potem sru na talerze. Ot i filozofia. Kolacja była raczej mało wyszukana. Przygotowywałem się intensywnie przed tą podróżą do pikantnej kuchni stołując się w KFC - niewiele to pomogło. Żarcie dostaliśmy cholernie pikante i jakoś mało smaczne. Po kolacji towarzystwo znalazło sobie zabawę - uczyliśmy się wymawiać nasze imiona - koreańczycy szarpali się z naszymi a my z ich imionami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz