poniedziałek, 3 lutego 2014

Tajlandia/Kambodża - pierwsza wyprawa - odcinek 10 - Chiang Mai

Rano pobudka o 6:00, śniadanie (przyzwoicie karmią w tym hotelu), bierzemy brudne ciuchy i wynosimy do pralni kolo hotelu (to kafejka internetowa ale na drzwiach pisze "laundry"), ustalamy na migi że chodzi nam o pranie i zostawiamy 3 reklamówki ciuchów (100THB za kilogram – drogo - ale w hotelu chcą 40THB za sztukę, he he). O 9:30 wsiadamy do pojazdu zwanego tutaj songthaew (dwie ławki) - walimy się na jedną (druga jest już zajęta przez jakąś kobietę). I jedziemy zbierać resztę uczestników trekkingu. Kobieta siedzacą na drugiej ławce to Sherry z Kanady. Dołączają do nas Maria i Martin (holendrzy). Robi się ciasnawo w budzie tego samochodu. Każdy ma plecak i każdy chce go trzymać przy sobie. Mamy nadzieję, że to już koniec zbierania uczestników, stajemy koło posterunku policji turystycznej gdzie nasz przewodnik zanosi kserokopie naszych paszportów. Obok staje inny songthaew wypchany po brzegi białasami i już wiem że albo mamy wyjątkowe szczęście albo ktoś sobie zaspał. Jednak nikt nie zaspał - dosadzają nam jeszcze na budę 4 koreańczyków. Sherry przesiada się do kabiny kierowcy więc na pace jest nas 8 sardynek. W końcu jedziemy za miasto. Pierwszy postój to sklepik z wodą mineralną i innymi akcesoriami potrzebnymi białasom żeby przeżyć w dżungli. Kupujemy repelenty na komary, wody mineralne, ciastka, scyzoryk, latarki i baterie. Przy okazji kupuję też kredki, ołówki, gumki do mazania (dla dzieci w górach). Po zakupach wszyscy szukają toalety - to ważna sprawa aby odcedzić kartofelki przed długim  marszem - a każdy podróżnik zna zasadę "sikaj kiedy masz okazję - następna  może się nieprędko powtórzyć". Pani sprzedawczyni udostępnia nam toaletę w sklepie (w podziękowaniu za zakupy). Toaleta "asian style" czyli wmurowana w podłogę podstawka na nogi i dziura. Wodę spuszcza się przy pomocy pojemniczka napełniając go wodą z beczki.
Po zakupach jedziemy około 1h i zatrzymujemy się przy obozowisku słoni. Przed zagrodą ze słoniami rozstawione są stoiska - na każdym napis "kup za 20THB bananów dla słonia żeby się z nim zaprzyjaźnić". Za 20THB do wyboru jest 2kg bananow lub wiązka grubych patyków (jakiś słoniowy przysmak). Bierzemy banany - za chwilę szturmuje nas jakis słon-kurdupel (młody chyba) - wyżebrał od nas chyba z połowę kiści bananów.
Przedstawiają nam naszego słonia (ale bydle wielkie - braknie nam bananow!) i po schodach włazimy na platformę z której wsiadamy na słonia. Szofer siedzi na głowie słonia, my z tyłu na kanapie z barierkami i walimy na trasę. Trasa ma trwać podobno 1,5h - zakładam, że przez tak długi czas to można całkiem sporo zwiedzić na słoniu - i tu rozczarowanie - słoń wlecze się niemiłosiernie. Przystaje przy każdym krzaczku który musi sobie oberwać, poskubać czy cholera go tam wie co jeszcze z nim zrobić. Jak sobie podje to musi wydalić poprzedni posiłek żeby zrobić miejsce na nowy. Opiekun słonia zaklina go, namawia,  prosi i przeklina żeby słoń ruszył a on ma to gdzieś - jak się uprze żeby urwać gałąź z jakiegoś drzewa to nie ma na niego siły. Ważna rzecz jaką zauważamy – przewodnik słonia nie ma żadnych kolców czy innych przedmiotów które służą do zmuszania słonia do wykonywania poleceń! Ciągniemy się powoli w 4 słonie przez jakiś wąwóz; co parę metrów na trasie słonia stoi szopa i sprzedają w niej bananki na "zaprzyjaźnienie się ze słonikiem". Jak nie kupisz bananków to słonik staje za szopą, wyciąga trabe i najpierw czeka na żarcie a potem jak nic nie dostanie to zaczyna burczec a w końcu robi sporo hałasu. Jazda na słoniu okazuje się być dość kosztowna, kupiłem na trasie 2 razy żarcie dla słonia i wydzielałem mu je żeby nie obżarł się za bardzo. Z czego słoń chyba nie był zbyt zadowolony. Mały spacerek po lesie trwał ponad godzinę i na piechotę obszedłbym tę trasę chyba ze 4 razy. Ale za to było zabawnie. Robiliśmy sobie nawzajem zdjecia wraz z koreańczykami. Towarzystwo zaczynało się integrować.  Po jeździe podkarmiliśmy jeszcze słonia, zakupiliśmy zdjęcie w ramce (zrobili nam je w trakcie jazdy z zaskoczenia) 100THB - i ruszyliśmy samochodem w dalszą drogę. Po drodze przerwa na lunch - przewodnicy sami go przygotowują. Tajskie żarcie jest niepowtarzalne - potrawa nazywa się tak samo ale za każdym razem smakuje inaczej, wyglada inaczej i zawiera inne skladniki. Jak nasz bigos (co się nawinie to do gara a zawsze nazywa się tak samo). Dostajemy ryż z jakimś mięsem i jarzynami. Do jedzenia łyżkę i widelec. Tajowie uważają za brak wychowania gdy bierze się widelec do ust. Widelec pełni rolę noża - służy do nakladania potraw na łyżkę, z ktoórej się je. Na deser ananasy i arbuzy. Po jedzeniu krótki przejazd i wysadzają nas przed jakąś wioską. Dalej mamy iść piechotą. Dwóch przewodników i 9 turystów. Koreańczycy kompletnie nie przygotowani do trekkingu - malutkie plecaczki, adidaski, krótkie spodenki. Dobrze, że na początku idzie przewodnik (ma torować drogę żeby ktoś w jakiegoś węża nie trafił).

Od razu dostajemy wycisk - ostro walimy pod górę, słońce grzeje ostro, kurz spod butów dusi i piecze w oczy. Z początku droga jest szeroka - z koleinami jak po samochodach (terenowych), idziemy przez wioski. Domy stoją na palach, pod domami trzoda. Specyficzny zwyczaj dotyczy świń. Wiążą te świnie jakby na smyczy do drzew i leżą te zwierzaki przez caly dzień na słońcu. Nieprzyjemny widok.

Zaczyna się ścieżka przez dżunglę. Jestem rozczarowany. Nijak nie da się porównać tego lasu z dżunglą w Wenezueli. Tam jest dżungla a tu wygląda to jak trochę bujniejszy polski las - jedyne różnice to brak drzew iglastych i pojawiają się drzewa u nas niespotykane (palmy i bambus). Poza tym nic specjalnego. Znaczy się popierdułka jakaś a nie dżungla. Mijamy od czasu do czasu poletka ryżowe (scierniska bo jest pora sucha więc wszystko już wycięte). Kilka razy przecinamy różne potoki i widzimy sporo wodospadów po drodze. Docieramy po 2h do wodospadu z mala plażą gdzie robimy postój. Można się kąpać. Temperatura wody w rzece jednak nie zachęca do kąpieli - odpuszczam sobie pomysł kąpieli jak przestaję czuć palce stóp zanurzonych w wodzie. Wkrótce ruszamy dalej. Po drodze postój przy jakiejś szopie. Wokół pola ryżowe a w szopie babinka sprzedaje pamiątki i napoje (cola 35THB). Odpalam na próbe telefon satelitarny (dotychczas nie udało mi się go odpalic - oficjalnie w Tajlandii nie ma zasięgu). Niespodzianka - telefon loguje się do sieci - ma tylko problem z napisaniem nazwy kraju - pisze więc ze kraj ten to "thuraya" - niech mu będzie - byle działał. Dzwonię do szwagra na próbę - hehe - działa - gadamy parę minut. Od tego momentu przybywa mi sprzętu na wierzchu. Wyglądam jak jakiś japoński turysta - na lewym ramieniu plecaka GPS, na prawym ramieniu telefon satelitarny, na szyi kamera, przy pasku zwykly telefon :) Patrzą na mnie chyba jak na wariata ale przewodnik jest zachwycony GPSem - ciagle sprawdza na jakiej już wysokości jesteśmy. Docieramy przed zachodem słońca do wioski koło szczytu. Rozwalamy się z tobołkami i  przewodnik informuje nas że tu śpimy - z początku moja żona jest przerażona - jakies siatki wiszą pod sufitem - znaczy się muszą to być hamaki. Ale okazuje się że spać będziemy w śpiworach na podłodze a te siatki to moskitiery.
Przewodnicy pichcą kolację a my mamy okazję obserwować jak to wyglada. Walą wszystko do wielkiego woka i na palenisku wewnatrz chaty podgrzewają - mieszaja a potem sru na talerze. Ot i filozofia. Kolacja była raczej mało wyszukana. Przygotowywałem się intensywnie przed tą podróżą do pikantnej kuchni stołując się w KFC - niewiele to pomogło. Żarcie dostaliśmy cholernie pikante i jakoś mało smaczne. Po kolacji towarzystwo znalazło sobie zabawę - uczyliśmy się wymawiać nasze imiona - koreańczycy szarpali się z naszymi a my z ich imionami.
Zrobiło się bardzo zimno - wbiliśmy się w polary oraz kurtki i poszliśmy spać. W nocy tak zmarzliśmy że szczękaliśmy zębami - najgorzej było z nosem i uszami (nie miałem czapki i szalika).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz