poniedziałek, 3 lutego 2014

Tajlandia/Kambodża - pierwsza wyprawa - odcinek 15 - Ayutthaya

Wstajemy o 2:15 w nocy, pakujemy toboły i wynosimy się z hotelu na dworzec. O 3:51 wyjeżdżamy pociągiem do Ayutthaya. W pociągu stewardesa kolejowa daje nam kawę, herbatę i ciasteczka. O 8:00 jesteśmy już na peronie w Ayutthaya. Odganiamy się od kierowców i walimy z walizkami do informacji spytać gdzie jest opisywana w przewodniku przechowalnia bagażu - panowie w informują nas że u nich w informacji jest ta przechowalnia - dostajemy kwity, wynoszą bagaże, płacimy 30THB (po 10THB za sztukę) i jesteśmy wolni. Bierzemy tuk-tuka do świątyni Wat Phra Si Sanphet (60THB). Szofer próbuje nam reklamować wynajęcie go na cały dzień żeby nas obwiózł po wszystkich światyniach (200THB za godzinę!) - pukamy się po głowach i odpowiadamy mu że przejdziemy na piechotę. Wchodzimy do świątyni (wstęp 60THB). Bardzo fajna światynia. A o godzinie 7 rano coś wyjątkowo pusta :) Robimy sobie fotki ze statywu (nikt się nie pląta w tle więc nie ma problemu). Wychodzimy po godzinie i na piechotę idziemy do Wat Mahathat (wstęp 60THB). Fotografujemy słynną głowę Buddy w pniu drzewa, łazimy po ruinach, wypijamy pepsi przegryzając ciastkami i łykamy cotygodniowa porcję środka przeciwko malarii (lariam). Spacerek do kolejnej świątyni Wat Ratburana (wstęp 60THB). Zwiedzamy ruiny i po godzince wychodzimy. Moja kobieta w przewodniku znajduje jeszcze jedną ciekawą światynię na jakimś zadupiu. Bierzemy tuk-tuka (70THB) i jedziemy do niej. Wstęp 60THB (i pepsi 20THB) - światynia w stylu khmerskim - jak w Angkor Wat (ale mniejsza). Upał jak cholera, zapomnieliśmy już jakie upały są na południu. Na północy Tajlandii da się normalnie funkcjonować, na południu jest dramat. Uciekamy ze świątyni i próbujemy łapać tuk-tuka. Kierowcy nas odsyłają jak słyszą gdzie chcemy jechać (na stację kolejową - drugi koniec miasta). Idziemy piechotą wzdłuż ulicy kierując się GPSem w kierunku centrum. Łapiemy wreszcie po drodze tuk-tuka, kierowca nie kuma wogóle po angielsku - nie wie co to jest "railway station" ani "train" - walę mu więc po tajsku "rotfaj" (pociąg) i gość jarzy od razu o co chodzi (ale jestem dziobak :) (warto było przed wyjazdem zakupić minirozmówki polsko-tajskie).
Dogadujemy cenę (80THB) i po kilku minutach jazdy jesteśmy na dworcu. Kierowca jest mily i uczynny więc na migi każemy mu czekać aż odbierzemy bagaże. Odbieramy walizy i każemy mu jechać na "bus station" - nie kuma wiec ja mu na to "rot suphanburi, chao phrom market". Gość jarzy i wiezie nas. Wyszukuje nam autobus do Suphanburi i przenosi walizki. Daję mu umowione extra 50THB i jest bardzo szczęśliwy. Pakujemy się na siedzenia najzwyklejszego tajskiego pekaesa. W środku lekki dramat, podłoga drewniana (pewnie dlatego brakuje im lasow z drzewami tekowymi ;-), dwa rzędy siedześ z przejsciem po środku z tym ze lewy rząd ma po dwa siedzenia ale prawy po trzy (prawie jak samolot). Pod sufitem zamontowane są wiatraki które kręcą się w czasie postoju chłodząc pasażerów. Większość okien jest otwarta. Kupujemy na zewnątrz 2 butelki pepsi. Sprzedawca przelewa nam te butelki do foliowych torebek, wsadza do nich rurki i wręcza nam. W ten sposób nie będzie problemu ze zwrotem butelek (kaucja!)(18THB). Autobus rusza, dogadujemy się na migi z konduktorką że chcemy do Kanchanaburi (w przewodniku pisze żeby jej to powiedzieć to wysadzą nas wcześniej pod autobusem #411 a jak tego nie zrobimy to potem będziemy dymać z powrotem na piechote). Płacimy za bilet do Suphanburi 100THB. Autobus ciągnie się jak krew z nosa. Staje na każde żądanie pasażerów i czasem jedzie tak
wolno żeby ludzie mogli do niego wskoczyć w czasie jazdy. Przebywamy odległość 70km w prawie 2h. Wysadzają nas na dworcu w Suphanburi, kierowca wynosi nam walizki i wnosi je aż do autobusu do Kanchanaburi pokazując w ten sposób który to autobus. Trudno zabłądzić w tym kraju J. Przed odjazdem autobusu wyskakujemy jeszcze po puszkę pepsi (15THB) i ruszamy. Na 17 jesteśmy w Kanchanaburi. Tyłki nas bolą od siedzeń ale jesteśmy dumni że dotarliśmy na miejsce. Na dworcu odganiamy się od naganiaczy guesthouse'ów i wyciagamy przewodnik szukając w nim miejsca na nocleg (nie robiliśmy wcześniej rezerwacji). Wybieramy guesthouse "Sam's house" - bierzemy songthaew (60THB). Są wolne pokoje. Proponujemy kierowcy, żeby nas jutro powoził według naszego planu (od 7:00-16:00 - około 150km do przejechania) - ustalamy cene 1200THB. Oglądamy pokoje w guesthousie. To nasz pierwszy guesthouse na trasie i nie wiemy czego się można spodziewać. Pierwszy pokój jaki widzimy jest najtańszym z klimą (350THB) - pokój ma wygląd raczej spartański, łazienka nie wygląda za atrakcyjnie. Prosimy o pokazanie najlepszego - jest to bungalow na palach nad rzeka Kwai, wygląda o niebo lepiej choć i tak daleko mu do hotelowych standardow. Bierzemy go jednak (600THB). Jemy kolację w restauracji w guesthousie (135THB dla 2 osoób) i idziemy spać. Rano czeka nas pobudka o 6:00.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz