Podwożą nas do rzeki. Zostawiamy wszystkie graty w samochodzie i wsiadamy na bambusowe tratwy (miejscowy flisak z wiosłem z przodu, dwie osoby po srodku na siedzeniu i jedna osoba z wiosłem z tyłu). Dostaję wiosło i staję z tylu tratwy, moja żona siada w środku wraz z Sherry. Ruszamy i zaczyna sie zabawa. Trudno na tym ustać a co dopiero jeszcze tym sterować i odpychać się od dna. Miejscami płynie się wolno ale miejscami rzeka jest dość rwąca i trzeba lawirować między kamieniami żeby tratwy nie rozwalić. Nasz kapitan caly czas powtarza mantrę "no wet, no fun". Zabawa jest super. Po drodze zamieniamy się miejscami żeby każdy miał okazję powalczyć z wiosłem. Po jakiejś godzinie zabawa się kończy, wyłazimy na brzeg. Kupujemy zdjęcie z nami na tratwie (oczywiście zrobione ukradkiem) - 100THB. Wracamy do Chiang Mai.
Kwaterujemy się w hotelu i walimy
na miasto, odbieramy pranie z pralni (300THB) - sporo tego było - i odbębniamy
poczte na internecie. Kolacja w hotelowej restauracji (nie miałem siły iść
dalej - do restauracji jeździ winda :) A po kolacji lulu bo rano trzeba lecieć
na festiwal kwiatów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz