piątek, 25 października 2013

Tajlandia/Kambodża - pierwsza wyprawa - odcinek 3 - Bangkok


Następnego dnia rano po śniadanku (skromnym zresztą) ruszamy SkyTrainem do przystani łodzi Tha Sathon (Central Pier CEN) i wsiadamy do tramwaju wodnego płynącego w kierunku Nonthanburi, wysiadamy w Tha Tien (15THB), przesiadamy się na prom do Wat Arun (3THB). Przepływamy rzekę Chao Praya na drugą stronę i z daleka już widzmy charakterystyczny kształt Świątyni Świtu (Wat Arun). Zwiedzamy Wat Arun (10THB).



Następnie wsiadamy na prom (3THB) do Tha Tien i udajemy się z powrotem na drugi brzeg rzeki do Wat Pho (Świątynia Leżącego Buddy)(50THB)


a następnie po krótkim spacerze do Pałacu królewskiego (250THB).

Uwaga! W drodze do Pałacu proszę absolutnie nie wierzyć komukolwiek, kto podejdzie do nas i uprzejmie poinforumje, że: "dzisiaj pałac jest nieczynny", "w pałacu są jakieś uroczystości i będzie czynny po południu", "pałac jest w remoncie" itp itd. I nie ma znaczenia czy uczynny Thai który nam tą informację przekaże będzie cywilem, wojskowym, czy policjantem. Nie wierzcie nigdy w takie informacje. I nie pozwólcie się odwieść od wizyty. Radzę zignorować informację i osobiście się przekonać czy Pałac jest otwarty - przy kasie biletowej. Na pewno będzie. W ten sposób omienie was jedno z najpopularniejszych oszustw w Bangkoku. Nazywa się ono: "Lucky Budda" albo "Happy Budda". Czasem jest to dość kosztowne oszustwo dla naiwnych turystów.

W Pałacu wypożyczamy elektroniczny przewodnik (200THB) (biorą paszporty w zastaw), dostajemy do ubrania długie spodnie albo spódnice i ruszamy zwiedzać. A jest tego bardzo dużo.


W tym miejscu nogi odmawiają nam posłuszeństwa więc po małym odpoczynku łapiemy taksówkę i jedziemy do Dusit (bilet do Grand Palace jest połączony z Pałacem Vinmanek) (50THB za taksówkę).
Warto pospacerować po parku w Dusit, spotkać tam można majestatycznie spacerujące warany - widok dla europejczyka dość niecodzienny.
Zwiedzamy Pałac Vinmanek (zakaz filmowania i fotografowania!) i wozownie, na więcej brakuje już nam czasu. Wracamy taksówką do hotelu (140THB).
Jutro rano pobudka o 03:30 (jeszcze cierpimy na jetlag a tu jutro znowu nie pośpimy) i jedziemy na lotnisko. Taksówkę zamawiamy w recepcji (500THB) bo nie chcemy ryzykować rannej szarpaniny z taksówkarzami. Jutro rano czeka nas lot do Phom Penh i dalej jazda kambodżańskim autobusem do Siem Reap. Ale o tym napiszę następnym razem.

czwartek, 24 października 2013

Tajlandia/Kambodża - pierwsza wyprawa - odcinek 2 - Bangkok

Jeździmy po Bangkoku czym tylko jesteśmy w stanie. Najprościej jeździ się metrem i koleją nadziemna (SkyTrain). Najtrudniej taksówkami i tuk-tukami. Żaden taksówkarz nie chce włączać taksometru. Każdy patrzy na Ciebie jak na skarbonkę a ceny rzucają z kosmosu. Potem mówisz im gdzie chcesz jechać i zaczynają się jaja. Każdy wie gdzie to jest jak wsiadasz ale po kilku metrach jazdy zaczynają się dopytywać "o szczegóły" i orientujesz się że nie maja pojęcia gdzie mają jechać. Angielskiego ni w ząb nie znają. Nazwy geograficzne nic im nie mówią. Albo nasza wymowa nie taka albo im się kłania topografia Bangkoku. Jazdy lokalnymi autobusami nie testowaliśmy - nie wiemy gdzie jeżdżą a napisy na autobusach zrobione są "fistaszkami". Upał jest okropny, około 30 stopni i wilgotność prawie 100% (jest koniec stycznia).
Zabytki rzucają na kolana - wszystkie świątynie są po prostu piękne. Najskromniejsza świątynia na zadupiu zachwyca. Wszystko jest takie inne i dopracowane w najdrobniejszych detalach.
Tajowie kompletnie nie przejawiają talentów językowych (Arabowie bija ich na głowę). Dzisiaj po jednej atrakcji oprowadzała nas przewodniczka (niezłe drzeweczko) która posługiwała się biegle językiem zwanym przez nas "tajglisz" (w życiu czegoś podobnego nie słyszałem).
Jedziemy z hotelu SkyTrain'em a potem metrem do dworca kolejowego Hualamphong. Następnie idziemy piechotą wzdłuż ulicy Yaowarat (około 500 metrów) i docieramy do Wat Traimit (20THB – wszystkie ceny wstępu podaję na 1 osobę - ceny mogą być nieaktualne - dane w tej relacji są z 2010 r.).
Przy okazji przechodzenia przez ulicę Yaowarat orientujemy się, jak bardzo wiele musimy się tutaj nauczyć. Próba przejścia przez jezdnię dla nieobeznanego z tematem europejczyka jest sporym wyzwaniem. Nikt się tutaj nie przejmuje pierwszeństwem pieszych na przejściach. Od razu, na pierwszy rzut oka widać świeżo przybyłych białasów stojących na krawędzi jezdni i z przerażeniem obserwujących Tajów przechodzącyh przez jezdnię, zręcznie lawirując między pojazdami. Z czasem człowiek się jednak uczy tej trudnej umiejętności. Na początku radzę po prostu iść za jakimś tubylcem i starać się nie wykonywać na drodze żadnych gwałtownych ruchów. Kierowcy bardzo płynnie objadą nas z wszystkich stron i nikomu nic się nie stanie. Po środku drogi będziemy się czuć jak w środku nurtu rzeki :-) Z czasem jest to do ogarnięcia.

W świątyni Wat Traimit podziwiamy posąg złotego Buddy. W sumie nic szczególnego w tym posągu nie ma - świątynia też nie jest jakaś wyjątkowo szczególna.



Następnie spacerujemy po Chińskiej Dzielnicy i jak już nam się nudzi przeciskanie się między straganami to łapiemy tuk-tuka i jedziemy do Wat Saket (The Golden Mount) (10THB). Ze szczytu świątyni jest ładny widok na okolice.


Na dzisiaj już koniec zwiedzania. Wracamy w kierunku hotelu.

Nie mam odwagi jeść "słynnego tajskiego żarcia" ze straganów na ulicy. Słabo mi się robi jak czuję ich zapach. Wpadamy więc na kolację do Tesco i próbujemy miejscowej kuchni w jednej z restauracji. Ceny są wyższe niż na ulicy (obiad około 100THB na osobę) ale przynajmniej nie czuć smrodu starego oleju. Jak jest z higieną to będziecie wiedzieć jak dostaniecie następną relację pisaną w toalecie :-)
Przy okazji kupujemy kartę SIM Prepaid „One Two Call” (770THB) – karta jest fajna – dają w ramach karty 360 minut darmowego połączenia z internetem przez GPRS (dziwne trochę, że liczą czas na GPRSie – ale przez cały pobyt używałem palmtopa, ściągałem pocztę, chodziłem po stronach www i wystarczyło).

wtorek, 22 października 2013

Tajlandia/Kambodża - pierwsza wyprawa - odcinek 1


Dwadzieścia dwie godziny podróży minęły jak z bicza trzasnął...
He he, a tak poważnie to ta podróż to była droga przez mękę. Delikatnie mówiąc.
Paryż z lotu ptaka fajnie wygląda, choć podziwiania widoków nie ułatwiał miotany samolot przez wiatr. W tym miejscu należą nam się podziękowania od linii lotniczej LOT za zaoszczędzenie przez nas paru jednorazowych torebek wetkniętych w kieszeń siedzenia. Prawda jest taka, że nawet nie bardzo było co zwracać po tak skromnym posiłku jaki nam nasz ukochany przewoźnik narodowy zaserwował :)
Lotnisko Charles’a de Gaulle’a jest ogromne - jeździliśmy 30 minut autobusem między terminalami zanim trafiliśmy z terminala 1 do terminala 2A. Co autobus stawał przy jakimś wejściu to czarnoskóry kierowca obracał się zza kierownicy i z nadzieja spoglądał na nas sprawdzając czy aby nie zmierzamy wysiąść a my mu odpowiadaliśmy za każdym razem "du a" („Deux A” – czyli „Dwa A").
Trochę obawialiśmy się tej podróży – ponieważ nigdy jeszcze nie lecieliśmy rejsowym samolotem z przesiadkami – w tym przypadku mieliśmy 2 przesiadki na trasie: w Paryżu oraz w Hong Kongu. Na przelot wybraliśmy linię lotniczą Cathay Pacific, a ponieważ linia ta nie lata do Polski to do Paryża mieliśmy dolot linią LOT – w Paryżu mieliśmy odnaleźć stanowisko linii Cathay Pacific gdzie powinniśmy otrzymać karty pokładowe na następne etapy lotu.
Po dojechaniu autobuserm do terminala 2A od razu trafiliśmy do stanowiska linii lotniczej i po odstaniu w kolejce dostaliśmy karty pokładowe. W tym miejscu od razu okazało się, że nasz polski agent nie zrobił nam rezerwacji miejsc w samolocie (twierdzi, że robił ale mu się chyba to nie udało – tylko w LOT miejsca były zaklepane) – tak więc miejsca w samolocie dostaliśmy w środkowym rzędzie (do dupy). Dookoła siedzieli sami azjaci. Stewardes cała masa, do tego fajnie wyglądały i wyżerka na pokładzie była super.
Jedzenie na pokładzie w klasie ekonomicznej - "a la carte" - dostaliśmy menu z daniami do wyboru - im dalej w głąb samolotu tym wybór był mniejszy a ostatni pasażerowie dostawali to co inni nie wybrali.
"Klątwa" - tym razem chyba Pol Pota - przyszła niespodziewanie szybko. W Hong Kongu zwiedzaliśmy głównie toalety na lotnisku.
BTW - lotnisko w Hong Kongu jest całkiem fajne – w holu stoją komputery z netem za za darmo, jest widok z okien na miasto i góry. Za to lotnisko w Bangkoku to szczyt nowoczesności, szkło, marmur, aluminium... i las... dużo lasu. A ja przyjechałem z drzewem do lasu ;-) Moje kochane drzewko właśnie siedzi przed komputerem w kafejce internetowej a ja podziwiam przechodzące "miejscowe drzewka" :-)
Przylecieliśmy na nowe lotnisko Suvarnabhumi w Bangkoku. Odprawa paszportowa załatwiona bardzo sprawnie – przed wylotem załatwiliśmy w http://www.serwiskonsularny.pl/ komplet wiz na ten wyjazd (dwukrotna wiza do Tajlandii i jednorazowa do Kambodży) (relacja jest z 2010 roku - obecnie polacy mają możliwość otrzymania na lotnisku, jak również na drogowych przejściach granicznych, wizy turystycznej do Królestwa Tajlandii na okres 1 miesiąca. Przed wyjazdem zalecam jednak upewnić się  na stronie http://www.msz.gov.pl/ - przyp. autora).
Zrobiliśmy wymianę waluty na bahty (zabraliśmy ze sobą bardzo mało gotówki – większość kasy mieliśmy w czekach podróżnych American Express - załatwia się je w głównych oddziałach banku Pekao SA - przyp. autora). Dużo nie było potrzeba bo jeszcze w Polsce zrobiliśmy rezerwacje hoteli w Tajlandii (http://www.sawadee.com/) i w Kambodży (http://www.directrooms.com/) oraz bilety lotnicze AirAsia. Wszystko opłacone było kartą kredytową jeszcze przed wylotem tak więc mieliśmy porobione rezerwacje noclegów na pierwsze 11 dni podróży.
Do robienia rezerwacji zalecam używanie elektronicznych kart przedpłacanych - po powrocie do kraju okazało się, że gdzieś wyciekły dane naszej karty kredytowej i ktoś kupił sobie na nasz koszt bilety lotnicze AirAsia z Chiang Mai do Bangkoku - zdążyłem się szybko zorientować i po przeprowadzeniu procedury Charge Back w banku kasa została mi zwrócona. Karty kredytowej nigdy na miejscu nie używaliśmy - jedyne miejsca skąd nasze dane mogły wycieknąć to AirAsia,Sawadee.com oraz directrooms.com.

Wychodzimy z lotniska – znajdujemy postój taksówek i stolik z pracownikami wypisującymi kwity dla kierowców. Podajemy im voucher naszego hotelu w Bangkoku a oni na kwitku piszą po tajsku adres pod który kierowca ma nas zawieźć. Szybko wsadzają nas do taksówki i ruszamy w drogę. Jestem bardzo zdziwiony, że to tak sprawnie poszło i że obyło się bez żadnych problemów – jaki ja jestem naiwny. Po przejechaniu kilku kilometrów kierowca zaczyna się nas dopytywać o to gdzie ten nasz hotel znajduje się konkretnie. W tym miejscu robi nam się trochę słabo. Wyjmujemy mapę Bangkoku i zaczynamy mu tłumaczyć – ale ciężko się z nim dogadać bo angielski to on raczej zna ale ze słyszenia. W końcu jakoś docieramy do hotelu Diamond City Hotel (594/23 Soi Payanark, Rama VI Road, Bangkok 10400).
W przypadku problemów z taksówkarzem i trafieniem do hotelu radzę nie czekać tylko od razu odpalać telefon komórkowy w taksówce i natychmiast dzwonić do recepcji swojego hotelu poprosząc o wytłumaczenie drogi taksówkarzowi - to na prawdę działa a te kilkadziesiąt złotych wydane na połączenie w roamingu nie jest warte nerwów i szarpaniny z taksówkarzem.

Koszt przejazdu z lotniska do hotelu wyniosi nas 400THB (około 40 zł) wraz z opłatami za autostradę.
Rozpakowujemy się, bierzemy prysznic i ruszamy na zwiedzanie – jest godzina 13 lokalnego czasu a przed nami dużo do zobaczenia. I mamy JetLag jak cholera, tylko jeszcze o tym nie wiemy - dowiemy się co to takiego już za kilka godzin :)