czwartek, 24 października 2013

Tajlandia/Kambodża - pierwsza wyprawa - odcinek 2 - Bangkok

Jeździmy po Bangkoku czym tylko jesteśmy w stanie. Najprościej jeździ się metrem i koleją nadziemna (SkyTrain). Najtrudniej taksówkami i tuk-tukami. Żaden taksówkarz nie chce włączać taksometru. Każdy patrzy na Ciebie jak na skarbonkę a ceny rzucają z kosmosu. Potem mówisz im gdzie chcesz jechać i zaczynają się jaja. Każdy wie gdzie to jest jak wsiadasz ale po kilku metrach jazdy zaczynają się dopytywać "o szczegóły" i orientujesz się że nie maja pojęcia gdzie mają jechać. Angielskiego ni w ząb nie znają. Nazwy geograficzne nic im nie mówią. Albo nasza wymowa nie taka albo im się kłania topografia Bangkoku. Jazdy lokalnymi autobusami nie testowaliśmy - nie wiemy gdzie jeżdżą a napisy na autobusach zrobione są "fistaszkami". Upał jest okropny, około 30 stopni i wilgotność prawie 100% (jest koniec stycznia).
Zabytki rzucają na kolana - wszystkie świątynie są po prostu piękne. Najskromniejsza świątynia na zadupiu zachwyca. Wszystko jest takie inne i dopracowane w najdrobniejszych detalach.
Tajowie kompletnie nie przejawiają talentów językowych (Arabowie bija ich na głowę). Dzisiaj po jednej atrakcji oprowadzała nas przewodniczka (niezłe drzeweczko) która posługiwała się biegle językiem zwanym przez nas "tajglisz" (w życiu czegoś podobnego nie słyszałem).
Jedziemy z hotelu SkyTrain'em a potem metrem do dworca kolejowego Hualamphong. Następnie idziemy piechotą wzdłuż ulicy Yaowarat (około 500 metrów) i docieramy do Wat Traimit (20THB – wszystkie ceny wstępu podaję na 1 osobę - ceny mogą być nieaktualne - dane w tej relacji są z 2010 r.).
Przy okazji przechodzenia przez ulicę Yaowarat orientujemy się, jak bardzo wiele musimy się tutaj nauczyć. Próba przejścia przez jezdnię dla nieobeznanego z tematem europejczyka jest sporym wyzwaniem. Nikt się tutaj nie przejmuje pierwszeństwem pieszych na przejściach. Od razu, na pierwszy rzut oka widać świeżo przybyłych białasów stojących na krawędzi jezdni i z przerażeniem obserwujących Tajów przechodzącyh przez jezdnię, zręcznie lawirując między pojazdami. Z czasem człowiek się jednak uczy tej trudnej umiejętności. Na początku radzę po prostu iść za jakimś tubylcem i starać się nie wykonywać na drodze żadnych gwałtownych ruchów. Kierowcy bardzo płynnie objadą nas z wszystkich stron i nikomu nic się nie stanie. Po środku drogi będziemy się czuć jak w środku nurtu rzeki :-) Z czasem jest to do ogarnięcia.

W świątyni Wat Traimit podziwiamy posąg złotego Buddy. W sumie nic szczególnego w tym posągu nie ma - świątynia też nie jest jakaś wyjątkowo szczególna.



Następnie spacerujemy po Chińskiej Dzielnicy i jak już nam się nudzi przeciskanie się między straganami to łapiemy tuk-tuka i jedziemy do Wat Saket (The Golden Mount) (10THB). Ze szczytu świątyni jest ładny widok na okolice.


Na dzisiaj już koniec zwiedzania. Wracamy w kierunku hotelu.

Nie mam odwagi jeść "słynnego tajskiego żarcia" ze straganów na ulicy. Słabo mi się robi jak czuję ich zapach. Wpadamy więc na kolację do Tesco i próbujemy miejscowej kuchni w jednej z restauracji. Ceny są wyższe niż na ulicy (obiad około 100THB na osobę) ale przynajmniej nie czuć smrodu starego oleju. Jak jest z higieną to będziecie wiedzieć jak dostaniecie następną relację pisaną w toalecie :-)
Przy okazji kupujemy kartę SIM Prepaid „One Two Call” (770THB) – karta jest fajna – dają w ramach karty 360 minut darmowego połączenia z internetem przez GPRS (dziwne trochę, że liczą czas na GPRSie – ale przez cały pobyt używałem palmtopa, ściągałem pocztę, chodziłem po stronach www i wystarczyło).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz