czwartek, 5 grudnia 2013

Tajlandia/Kambodża - pierwsza wyprawa - odcinek 9 - Chiang Mai


Pobudka o 4:45 - zamówiliśmy budzenie w recepcji na 5:00 ale zaspali (dzwonili dopiero o 5:30). Dobrze, że mamy w telefonach własne budziki :)
Spakowani o 6:00 wyruszamy taksowką na lotnisko (taxi 7USD). Na lotnisku przy check-in są pierwsze komary jakie widzimy w tym kraju. Jest ich chmara. Ludzie machają rękami i tłuką jednego za drugim. Smarujemy się OFF'em (30% DEET) i jakoś udaje nam się przeżyć. Opłata wylotowa 25USD od osoby. Lecimy do Bangkoku (liniami lotniczymi AirAsia) - na pokładzie samolotu kawa i kanapka (110THB). Przylatujemy do Bangkoku, kolejny check-in i przechodzimy do terminala lotow krajowych. Odlot się trochę opóźnia ale w końcu wsiadamy do samolotu i lecimy do Chiang  Mai. Godzina lotu i już lądujemy. Na lotnisku masa naganiaczy proponujących wycieczki, taksówki i wszystko co tylko można zaproponować. W hali przylotu, jeszcze zanim na taśmę wyjechały nasze walizki - juz mamy wykupiony 2 dniowy trekking po dżungli (1600THB za osobę). Przed lotniskiem miał na nas czekać kierowca z hotelu (zaplaciłem transfer z lotniska wraz z noclegami) – i pierwszy problem - kierowcy nigdzie nie widać. Telefonują z lotniska do hotelu a oni tam nic o transporcie nie wiedzą - bierzemy więc taxi i jedziemy na własną rekę (120THB) do Lanna Palace 2004 Hotel (184 Chang Klan Road, Chiang Mai 50100). Hotel okazuje się być dość
przyzwoity. Dostajemy pokój na 11 piętrze - widok na miasto jest bardzo przyjemny. W pokoju jest czajnik bezprzewodowy i pudełko z herbatą, kawą i cukrem oraz 2 butelki wody mineralnej (dziennie) - wszystko to gratis (a właściwie w cenie noclegu).
Ponieważ wykupiliśmy jeszcze na lotnisku nieplanowany dwudniowy trekking - cały nasz plan wziął w łeb. Posadziłem żonę przy telefonie i zaczęliśmy próbować poprzestawiać rezerwację hotelu tak, żeby nie stracić 1 doby hotelowej (1650THB) - agencja sawadee zmieniła nam rezerwację tak jak chcieliśmy - za to my wspaniałomyślnie odpuszczamy im to, że nas nie odebrali z lotniska.
Zadowoleni z dobrego obrotu sprawy walimy na miasto. Zaznaczam na GPS'ie gdzie jest nasz hotel żeby do niego ponownie trafić i ruszamy do boju.
Chiang Mai jest mniejsze od Bangkoku i przyjemniejsze z wyglądu. Klimat też ma dużo łagodniejszy (góry). Zobaczyliśmy po drodze parę światyń a ponieważ robi się już ciemno to wpadamy do jakiejś knajpy na Tha Pae Road na kolację. Knajpka skromna ale na scianach masy papierkow we wszystkich jezykach na których rożni turyści chwalą jaka to dobra knajpa. Tradycyjnie zamawiamy - ja kurczak słodko-kwaśny z ryżem a moja kobieta makaron z ważywami i wołowinę. Za często bierzemy te same dania - i za każdym razem smakują zupełnie inaczej :-) Grunt, że są mało pikantne. Kolacja dość przyzwoita (130THB za 2 osoby wraz z napojami). Wracamy do hotelu pakować graty na trekking. Część bagażu (walizki) musimy zostawić w przechowalni w hotelu a plecaki z niezbędnymi rzeczami zabieramy w góry.

Tajlandia/Kambodża - pierwsza wyprawa - odcinek 8 - Phnom Penh


Co można robić w Phnom Penh?
Można próbować spać (choć bez jakichś większych sukcesów gdy w pokoju hotelowm ma się rozklekotaną klimę i ruchliwą ulicę pod oknem). Khmerowie uwielbiaja trąbić, trąbią przy każdej okazji - informując o tym, że właśnie jadą i żeby im w tej radosnej czynności nie próbować przeszkadzać.
Oprócz spania można spędzić dzień na poszukiwaniu mało pikantnych potraw w restauracjach (na szukanie w ogóle niepikantnych potraw trzeba sobie zarezerwować kilka dni).
Można też w Phnom Penh odwiedzić Pałac Królewski, Wat Phnom i srebrną pagodę (która nie jest srebrna!). Jak ktoś lubi mocniejsze wrażenia to może wybrać się również do muzeum martyrologi narodu khmerskiego mordowanego przez czerwonych khmerów i Pol Pota. A jak ktoś chciałby poczuć się jak czerwony khmer to może za kilka dolarow postrzelać sobie z kałasznikowa na strzelnicy czy rzucić ręcznym granatem. Zostaliśmy przy klasycznych rozrywkach. Zaczęliśmy od Pałacu Królewskiego. Wstęp 3USD i dodatkowo 1USD za robienie zdjeć i 3USD za kamerę video. Pałac jest ogólnie niedostępny do zwiedzania. Krąży się po dziedzińcu między tabliczkami "zakaz wstępu". Można wejść do sali tronowej ale pomimo uiszczenia opłat za fotografowanie czy filmowanie - nie można tego robić. Fotografować można tylko budynki z zewnątrz. Być może zakaz ten ma swoje uzasadnienie - po co ludzie na świecie mają się dowiedzieć że w środku tego pałacu właściwie niczego do oglądania nie ma?
Będąc wcześniej w Pałacu Królewskim w Bangkoku nasuwają się od razu pewne porównania. Palac w Phnom Penh wygląda jak ubogi krewny przy Pałacu w Bangkoku. Szmaragdowy Budda też jest jakiś skromniejszy. Zobaczyć warto ale żeby porównać - a w Bangkoku jest taniej - i nie ma ograniczeń w fotografowaniu i filmowaniu.
Tak więc łazimy sobie bez celu po Pałacu w Phnom Penh - założone mam szkła kontaktowe i zaswędziało mnie oko więc je potarlem przez powiekę - i zrobiłem sobie "problem" - złożylem sobie na pół soczewkę pod powieką. Oko zaczęło boleć więc ewakuowaliśmy się tuk-tukiem do hotelu gdzie szkło kontaktowe sobie z niemałym trudem wygrzebałem. Ponieważ oko miałem podrażnione to resztę dnia spedziłem w okularach. W ten sposób rozwalił nam się program wycieczki w Phnom Penh. Postanawiamy realizować go od tyłu. Ruszamy na piechote z hotelu do Wat Phnom.
Muszę przyznać że w Kambodży cieżko się przechodzi na drugą stronę jezdni. Przejście między pędzącymi motorami i samochodami to jak wiekowa gra komputerowa o nazwie Frogger. Slalom żabką między samochodami. Wrażenia są mocne - adrenalina gwarantowana - przed wejściem na jezdnię należy się upewnić czy posiada się polisę ubezpieczeniową na życie i OC (biały jest zawsze winny wypadku drogowego - nawet jak go potrącą na przejściu dla pieszych - dlatego lepiej mieć w polisie ubezpieczenie od odpowiedzialności cywilnej).
Świątynia Wat Phnom jest bardzo skromna (bilet wstępu -  1USD) - mieści się na wzgórzu otoczonym rondem drogowym. W parku dookoła wzgórza spotkać można miejscowe małpy - wypasione przez turystów. Małpy są bardzo grube i przypominają raczej kota Garfielda.
Ze świątyni idziemy w kierunku dawnej ambasady USA i koło dworca kolejowego docieramy do centralnego targu (Psar Thmei). Na targu kupujemy miejscowe owoce o nazwie mangostan - bardzo smaczne ale wyjątkowo nietrwałe (7000 rieli za kilogram). Kupiliśmy za 1USD i ruszamy w kierunku centrum handlowego Sorya - w centrum handlowym zaliczamy kibelek oraz jemy lunch w khmerskim fast foodzie BBQ World (2,80USD za zestaw).
Dalej po drodze jest pomnik niepodległości, pomnik przyjaźni khmersko-wietnamskiej i to by było tyle z naszego programu. O 15:00 jesteśmy po zwiedzaniu. Wpadamy jeszcze do Muzeum Narodowego (3USD wstep, 1USD foto, 3USD video - oczywiście w środku zakaz używania foto czy video!). Po muzeum idziemy nad rzekę i wynajmujemy łódź na rejs „na zachód słońca”  (15USD za dwie osoby i cała łódź poza tym pusta). Rejs jest bardzo przyjemny i odprężający - widzimy wioski pływające i wiele łodzi zamieszkałych przez wietnamskich imigrantow.

Po rejsie internet, kolacja (spring rolls’y 2USD, wołowina z ryżem 4USD, pepsi 1USD) i do spania. Rano trzeba wstać skoro świt i wracamy do Tajlandii.

Tajlandia/Kambodża - pierwsza wyprawa - odcinek 7 - Roluos Group i Phnom Penh


Rano budzimy się o 5:30, pakujemy się, jemy śniadanie i wychodzimy. Nasz kierowca już czeka przed hotelem - dzisiaj jedziemy do grupy swiatyń Roluos Group. Świątynie nie są szczególnie atrakcyjne. Jedna z nich (Lolei) jest jeszcze „w użyciu” – plątają się dookoła niej mnisi w pomarańczowych wdziankach.


Wracamy do hotelu, wymeldowujemy się, zostawiamy bagaże w recepcji i biegniemy zwiedzać okolice hotelu. Znajdujemy jeszcze 2 swiątynie o bliżej nieokreślonym wieku. Robimy parę fotek i karmimy cukierkami dzieciaki  na ulicy. Jedziemy na dworzec autobusowy (jak się to hucznie nazywa ;-). Po drodze kupujemy na drogę pepsi (3 puszki za 2$) oraz bagietkę (miejscowa specjalność -  pozostałość po kolonizacji francuskiej). O 12:30 mamy wyjazd autobusu. Po paru godzinach jazdy kierowca robi postój na 15 minut - jesteśmy w Kampong Thom. W sam raz na szybkie zakupy i ucieczkę przed żebrającymi dziećmi i ofiarami min. Kilka dzieciaków karmimy cukierkami i kupinymi przed chwilą owocami (rambutany, mangostany i banany). W końcu ruszamy. Na 18:30 jesteśmy w Phnom Penh. Odpędzając się od natrętnych kierowców tuk-tukow idziemy na piechotę do hotelu Riverside (200m od postoju autobusu). W hotelu dostajemy pokój z widokiem na rzekę Mekong. Standard pokoju jest dużo niższy od tego jaki mieliśmy w Siem Reap. Jakoś to przeżyjemy. Wychodzimy na miasto na kolację i poszukać dostępu do internetu. Kolacje zjadamy w restauracji Randez-vous (w środku widzimy dużo białasów a „miliony much nie mogą się mylić” wiec chyba da się tam coś zjeść). Zamawiamy „Fried Chicken with Rice” oraz „Beef with Noodle”. Do tego pepsi i razem mamy 8$ do zaplaty. Internet znajdujemy w jakimś ciemnym zaułku - cena 1500 rieli za godzine (1$=4100 rieli) ale działa tragicznie wolno. A potem lulu w hotelu z zepsutą klimą...

poniedziałek, 25 listopada 2013

Hotel Polus (Hotel Pólus), Budapeszt, Węgry - kilka rad

Z początkiem września wpadliśmy na pomysł odwiedzenia Budapesztu. Po przeglądnięciu ofert kilku portali hotelowych, mając dość ograniczony budżet, wybraliśmy na czas pobytu Hotel Pólus***  (1152 Budapest, Szentmihályi út 131). Hotel ten jest dość daleko położony od centrum Budapesztu, jednak da się dość prosto dostać od niego do centrum przy pomocy autobusów komunikacji miejskiej  BKV. Ponadto hotel jest położony blisko zjazdu z autostrady oraz obok hotelu znajduje się duże centrum handlowe Pólus Center.
To na wypadek jakbyśmy musieli się gdzieś dożywiać :)
O hotelu rozpisywać się tutaj nie będę - można sobie oglądnąć film który nakręciłem w czasie pobytu w tym hotelu.
W tym miejscu skupię się na dość istotnym problemie - jak dostać się z tego hotelu do centrum.
Hotel jest położony niedaleko pętli autobusowej o wdzięcznej nazwie Újpalota, Nyírpalota út‎.
Do pętli jest piechotą kilka minut drogi.
Jest tylko jeden problem w tej na pierwszy rzut oka prostej sprawie. Nie ma gdzie kupić biletów na komunikację miejską. Jednorazowy bilet (vonaljegy) można oczywiście próbować kupić u kierowcy (za odliczoną kwotę - bilet kosztuje normalnie 350HUF - u kierowcy trochę drożej), można też poszukać w  centrum handlowym Pólus Center kiosku Inmedio. Wszystko to dotyczy oczywiście zakupu biletów jednorazowych, które są dość kosztowne w przypadku dłuższych pobytów. My postanowiliśmy zakupić bilet 3-dniowy (4150HUF). Lista punktów, gdzie można kupić bilety dostępna jest tutaj. My kupiliśmy bilety w małym sklepie obok urzędu pocztowego na Wzgórzu Zamkowym niedaleko placu Disz (Dísz tér) na ulicy Tárnok utca. To droga jaką należy się udać od górnej stacji kolei linowej Budavári Sikló w kierunku Baszty Rybackiej (Halászbástya). W tym miejscu nie mieliśmy problemów z komunikacją - sprzedawczyni zrozumiała po angielsku o co nam chodzi i bez problemu bilet kupiliśmy (w innych miejscach nie musi już z tym być tak prosto - radzę sobie wydrukować choćby miniaturę biletu który chcemy kupić i ją pokazać sprzedawcy :)
Zachęcam do planowania podróży po Budapeszcie komunikacją miejską przy pomocy strony internetowej  http://utazastervezo.bkv.hu/tervezo/index.php?lng=eng (niestety, brak polskiej wersji) - wydruki z tej strony bardzo nam pomogły w podróżowaniu po mieście.
Przykładowa trasa (z moim komentarzem ;) zaplanowana przez tą stronę - od pętli Újpalota, Nyírpalota út do placu Dísz tér (niedaleko Baszty Rybackiej):

Walking: 127 m; 1min 49sec; 3min 10sec waiting start (cet): 11:51:00
(Przejście 127 metrów w czasie 1 inuta 49 sekund, czas czekania na przystanku 3 minuty 10 sekund)
traveling by bus, 107E autóbusz, Kelenföld vasútállomás felé getting on: Újpalota, Nyírpalota út  start (cet): 11:56:00 distance: 9 439 m; 26min travelling; 9 stop(s) getting off: Ferenciek tere M arriving: 12:22:00
(Przejazd autobusem nr 107E - na tabliczce z przodu autobusu jest napisana nazwa ostatniego przystanku - w tym przypadku jest to  Kelenföld vasútállomás, wsiąść na przystanku o nazwie Újpalota, Nyírpalota út - odjazd o 11:56, do przejechania jest 9439 metrów, czas jazdy 26 minut, 9 przystanków, należy wysiąść na przystanku Ferenciek tere M - w autobusach są umieszczone wyświetlacze pokazujące nazwę najbliższego przystanku - Uwaga! Przed wysiadnięciem należy wcisnąć przycisk otwierania drzwi - wiele przystanków jest na żądanie i jeśli tego nie zrobimy, kierowca może pojechać dalej bez zatrzymywania się)
Walking: 22 m; 19sec; 40sec waiting start (cet): 12:22:00 
(przejście 22 metry na kolejny przystanek)
traveling by bus, 178 -as autóbusz, Naphegy tér felé getting on: Ferenciek tere M start (cet): 12:23:00
distance: 2 407 m; 6min travelling; 3 stop(s) getting off: Krisztina tér arriving: 12:29:00
(przejazd autobusem 178 jadącym w kierunku  Naphegy tér, wsiadamy na przystnaku  Ferenciek tere M, przejeżdżamy 2407 metrów, 3 przystanki i wysiadamy na przystanku  Krisztina tér. Na miejscu mamy być o 12:29)
Walking: 664 m; 9min 53sec start (cet): 12:29:00
(od przystanku do celu mamy przejść 664 metry, co zajmie nam 9 minut i 53 sekundy)

Myślę, że nawet bez znajomości języka angielskiego jest to na tyle proste, że każdy powinien sobie z tym poradzić. Dobrze też mieć zawsze przy sobie zaplanowaną trasę powrotną do hotelu. Przewodniki odradzają podróżowanie po Budapeszcie taksówkami - a już w szczególności zatrzymywanie ich na ulicy. Jeśli już ktoś musi jechać taksówką - niech zamawia ją przez telefon (tylko konia z rzędem temu komu uda się dogadać z węgrem przez telefon :)
Radzę również zabrać ze sobą jakiegoś smartfona z zainstalowanym Tłumaczem Google - można sobie w tym programie ustawić, które języki mają być używane do tłumaczenia offline (czyli bez łączenia się z internetem) - program wtedy pobierze sobie te słowniki na telefon i będzie z nich korzystał w czasie gdy będziemy mieli wyłączony dostęp do internetu. Jest to dość wygodne rozwiązanie i czasem ze sprzedawcami porozumiewaliśmy się pisząc na smartfonie teksty i następnie tłumacząc je automatycznie na język węgierski.
Dzisiaj tyle uwag na temat podróżowania po Budapeszcie - jak mi przyjdzie jeszcze coś do głowy to dopiszę.

piątek, 22 listopada 2013

Tajlandia/Kambodża - pierwsza wyprawa - odcinek 6 - Big Circuit


Kolejny dzień zaczynamy od pobódki o 5:00 rano i wyjazdu do Angkor Wat na wschód słońca. Jest bardzo zimno, dobrze, że do Angkor nie jest daleko i po krótkiej jeździe docieramy na miejsce. Ruszamy po ciemku w kierunku świątyni. Dookoła tłumy turystów (warto zabrać latarkę!). Zapomnieliśmy latarki więc świecę pod nogi telefonem komórkowym. Ustawiamy się przed światynią na schodach lewej biblioteki (to taka mała budowla obok stawu z liliami), instaluję statyw i sprawdzam GPS'em czy aby po dobrej stronie świątyni stoimy. W tym czasie dookoła biegają tubylcy namawiając nas na kawę lub herbatę. Wschód slońca jest nieszczególnie ciekawy - słońce wstało sporo z boku osi swiątyni więc wyszło zza palm. Zwinęliśmy majdan i ruszyliśmy w dalszą drogę - do Banteay Srey. Świątynia ta posiada bardzo dobrze zachowane reliefy i pomimo dużego oddalenia od głównego kompleksu świątyń warta jest odwiedzenia.

Przez cały dzień łazimy po kolejnych świątyniach (położonych wzdłuż drogi o nazwie "Big Circuit"), jedne są mniejsze a inne ogromne.



Wieczorem wychodzimy na szczyt wzgórza na którym znajduje się swiątynia Phnom Bakheng, którą polecają w przewodnikach jako miejsce podziwiania zachodu słonca zamiast w obleganym Angkor Wat. Na szczycie swiątyni przekonujemy się ze nasz przewodnik jest bardzo popularny w Japonii. Hordy japońskich lemingów biegają po szczycie w wielkich czapkach z daszkiem i w maseczkach na twarzach, szukając miejsca na postawienie statywów fotograficznych. Mieliśmy dość niezłą pozycję do robienia zdjęć ale stado japonek wlazło, ryzykujac wypadek, na krawędź świątyni między nas a słońce. W tym momencie szlag mnie trafił i nieczekając na zachód słońca zeszliśmy ze szczytu świątyni. Zreszta zachód słońca wyglądał beznadziejnie więc wiele nie straciliśmy. Wracamy do hotelu, i standardowo już: kolacja, internet i do spania.

piątek, 8 listopada 2013

Tajlandia/Kambodża - pierwsza wyprawa - odcinek 5


Rano kierowca czeka na nas przed hotelem. Jedziemy parę kilometrów do kasy (Jak koszmarnie zmino jest o 6 rano!). Kupujemy 3-dniowe bilety wstępu do kompleksu świątyń (potrzebne zdjęcie - bilet na 3 dni 40$ -  dane z 2007 r - obecnie zdjęcia wykonują w kasie lub skanują z paszportu i bezpośrednio drukują na bilecie). Bilety są ze zdjeciem i zafoliowane. Przy wejściu do każdej swiątyni sprawdzają każdego turystę. Świątynie robią na nas spore wrażenie. Są bardzo fotogeniczne. Ta Prohm to światynia porośnięta dżunglą – miejsce akcji jednego z filmów pt. Tomb Raider. Cześć drzew urosła wewnatrz murów rozsadzając je korzeniami. Godzina na zwiedzanie to stanowczo za mało.

Cieżko zrobić zdjecie bez kogoś w tle. Wszędzie dookoła hordy japończyków/koreańczyków w zorganizowanych grupach. Idą przed siebie na ślepo jak stado lemingów potykając się o wszystkie wystające korzenie. Szybko dostaliśmy na nich alergię. Czasem żeby odreagować przedrzeźniamy ich pozujac sobie nawzajem do zdjeć z wyciągniętymi do przodu rękami i palcami obu rak ustawionymi w literę V. Wszyscy japończycy na ten widok radośnie szczerzą zęby i unoszą nam kciuki do góry.
Kupujemy od khmerskich muzyków-weteranów wojennych grających przed światynią - płytę CD z ich muzyką - będzie użyta do podkładu w filmie (10$). W każdej świątyni masa miejscowych dzieci które próbują sprzedawać pamiątki. Wszystko kosztuje 1$. Kupujemy kartki pocztowe, chusty, koszulki bawełniane, kokosy, napoje.

Najwieksza światynia to Angkor Wat. Tłumy ludzi w środku i dookoła. Bardzo malownicza światynia, wybudowana z ogromnym rozmachem. Świątynie egipskie wygladaja przy niej jak szopy na siano (no ale za to są duuuużo starsze). W niektorych miejscach zachowały się jeszcze reliefy przedstawiające piekło i niebo, przeciąganie węża przez morze mleka. Wdrapujemy się na szczyt swiątyni (bardzo strome schody!) - zejście z powrotem jest dużo trudniejsze dlatego zamontowali poręcz przy jednych schodach (tylko dla schodzących z góry).

Podstawową rozrywką wszystkich turystów w swiątyniach jest „polowanie na mnicha”. Jak tylko jakiś się pojawi w okolicy w swoim malowniczym pomarańczowym ubraniu to tłum leci za nim z aparatami i pstryka fotki. Mnisi starają się ukrywać i uciekać. Istny cyrk. Wieczorem kupujemy miejscową karte prepaid do telefonu (7$ - pusta – bez żadnych jednostek do wykorzystania) i doładowujemy telefon za 20$. Dzwonimy do Polski - 4 minuty za 1$ - tanio jak barszcz :-)
Na kolację wiezie nas nasz kierowca tuk-tukiem - kolacja jest w knajpie ze szwedzkim stołem a po kolacji ma się odbyć pokaz tańca khmerow. Cena 12$ (o 2$ drozej niż w hotelu ale kierowca z tego ma prowizję więc robimy mu przysługę). Pokaz tańca malowniczy. Drzeweczka latają po scenie i wyłamują sobie stawy w nadgarstkach :) Po pokazie, każdy  kto chce to może sobie walnąć fotke na scenie z tancerkami. Ja chcę! :-) Na scenie robi się tłoczno od białasów ustawiających się obok tancerek. Tancerki stoją nieruchomo - nie trudno się domyślić co myślą o tych idiotach (czyli o mnie też :) robiących sobie z nimi zdjęcia.

wtorek, 5 listopada 2013

Tajlandia/Kambodża - pierwsza wyprawa - odcinek 4


Ostatnia noc w Bangkoku dała nam nieźle w kość. Nadal mamy problemy ze spaniem (jet lag) a pobudkę mamy zaplanowaną o 03:15 i o 4:00 musimy wyjechać na lotnisko. Trzeba więc było się położyć wcześniej spać. Pierwszej nocy w Bangkoku bardzo nas denerwował hałas generowany przez klimatyzację (ale bez klimy nie dało się spać więc trzeba było to ścierpieć). Następna noc nie zapowiadała się niezwykle. Męczyliśmy się próbując zasnąć a jak już się nam to udało to obudził nas dziwny hałas. Coś jakby krzyki. Wyłączyłem klimatyzację żeby lepiej słyszeć - i co słyszę? Jakiś drwal "piłuje" miejscowe "drzewko" a drzewko jęczy jak dożynane prosię. Z początku bardzo to bylo zabawne ale po pewnym czasie zaczęliśmy błogosławić hałas wydobywający się klimatyzacji. Drwalowi z sąsiedniego pokoju w końcu brakło viagry albo innego wspomagacza i wreszcie zapadła cisza... i trzeba bylo wstawać. Wykwaterowaliśmy sie z hotelu. Żadnych problemów z płaceniem – wydruk komputerowy potwierdzenia rezerwacji sawadee w zupełności wystarczył.
Zamówiona wieczorem w recepcji taksowka już czeka (500THB). Dojeżdżamy na lotnisko, odprawiamy bagaże, pakujemy się do samolotu linii AirAsia (ach te stewardesy :-) i po godzinie lotu jesteśmy w stolicy Kambodży.
Na lotnisku szybka kontrola paszportów (mamy wizy – tu się sprzydały bo kolejka po wizy była spora), przykładamy oko do małej kamerki USB podłączonej do komputera i już jesteśmy w Phnom Penh. Przy wyjściu z lotniska dostajemy darmowe mapki Phnom Penh i Siem Reap. Mapki na okładce zawierają napis że w Kambodży "uprawianie seksu z nieletnimi jest przestępstwem i jeśli jesteśmy tego świadkami to mamy poinformować o tym policję". Kambodża jest popularnym celem wyjazdów turystów-pedofilów.
Bierzemy taksowkę z lotniska (7$), na lotnisku (podobnie jak w Bangkoku) stoją tlumacze którzy czytają adresy z kartek podawanych przez turystów i tlumaczą na khmerski kierowcom. Znajomość angielskiego jest bardzo rzadka. Przejeżdżamy taksowką przez Phnom Penh do biura linii autobusowej Mekong Express. Widoki po drodze lekko przygnębiajace. Brud i bieda. Tysiące skuterow. Każdy skuter wypakowany pasażerami lub towarem - w stopniu niemożliwym do ogarnięcia.
Bilety na godzinę 12:30 kupujemy ostatnie (dobrze ze mieliśmy w Polsce zalatwione wizy bo jakby nam przyszło czekać na wize na lotnisku to byśmy biletow nie dostali). Kolejny autobus o 14 a potem to już chyba ostatni o 18. Moja żona znowu ma klątwę Pol-Pota. Szukamy knajpy gdzie można przesiedzieć w cieniu do odjazdu autobusu (4h czekania) - knajpa szybko się znalazła. Stolik na tarasie, menu po angielsku, żadnych cen. Nikt nie mowi po angielsku. Bardzo mi się tutaj podoba ;-) Pokazuje się kelnerowi pozycję w menu palcem a kelner zapisuje sobie numerek i biegnie do kuchni. Bardzo brudna jest podłoga. Przynoszą mi szklankę na Cole - zauważyli że jest brudna więc ją wymieniają. Zamawiam makaron z kurczakiem. Makaron jest zasmażany z jajkiem, do tego paski gotowanej kury, jakieś trudne do zidentyfikowania warzywa w kolorze zielonym, miseczka z papryką chilli i szklanka wypełniona wrzątkiem do której kelner wrzucił widelec i łyżkę (jako dowód na to,  że wyparzają sztućce). Po obiedzie zażywam profilaktycznie nifuroksazyd w tabletce, płacę za obiad (danie + cola = 4$) - i walimy na autobus. Trasę miedzy Phnom Penh a Siem Reap pokonujemy autobusem firmy Mekong Express (10$) - stewardesy w autobusie dają nam na drogę wilgotną chusteczkę, butelkę wody mineralnej i pudełko z ciastkami. W czasie jazdy pilotka po khmersku i angielsku opisuje mijane atrakcje. Język khmerski jest zupelnie inny od tajskiego. Tajski jest bardzo melodyjny, miekki. Khmerski brzmi przy tajskim jak wystrzaly z kałasznikowa. Pani wali seriami. Po drodze widać wyschnięte pola ryżowe (jest pora sucha) i domki na palach. Najbardziej szokująco wygladają lokalne autobusy (busiki) które są wypełnione po brzegi ludźmi - dodatkowy tłum siedzi na dachu między bagażami.
Wieczorem docieramy do Siem Reap. Dworzec autobusowy to za dużo powiedziane. Ogrodzony, gliniany plac wypełniony gruzowiskiem i zarosnięty trawą. Zaczepiają nas kierowcy tuk-tukow (kambodżańskie tuk-tuki sa inne niż tajskie - to zwykły motocykl z przyczepioną do siedzenia przyczepą dla pasazerów). Wybieramy jednego kierowcę, który, jak nam się wydaje, mowi trochę po angielsku i za 1$ wiezie nas do hotelu. Siem Reap wygląda dużo lepiej niż stolica Kambodży Phnom Penh. Domy są bardziej zadbane, jest dużo czyściej. Dużo wysokiej klasy hoteli i niezłych sklepów.
Dojeżdżamy do naszego hotelu. Umawiamy się z kierowcą, że przez kolejne trzy dni będzie nas woził po swiątyniach, ustalamy cene na 45$ za 3 dni i idziemy do hotelu. Hotel nasz (City River Hotel) okazuje się być dość przyzwoity - o co najmniej klasę lepszy od tego z Bangkoku. Portier otwiera drzwi, wnoszą nam bagaże do pokoju. Nasz pokój jest dość duży, miły dla oka, odbiornik tv z ponad 60 kanalami, minibarek i mały balkon. Jemy kolację w hotelowej restauracji (ryż, kurczak, sos słodko-kwaśny, cola - razem 3$ za osobę). A po kolacji padamy ze zmęczenia i po raz pierwszy zasypiamy bez żadnych problemów - chyba właśnie zakończył się nasz Jet Lag.

piątek, 25 października 2013

Tajlandia/Kambodża - pierwsza wyprawa - odcinek 3 - Bangkok


Następnego dnia rano po śniadanku (skromnym zresztą) ruszamy SkyTrainem do przystani łodzi Tha Sathon (Central Pier CEN) i wsiadamy do tramwaju wodnego płynącego w kierunku Nonthanburi, wysiadamy w Tha Tien (15THB), przesiadamy się na prom do Wat Arun (3THB). Przepływamy rzekę Chao Praya na drugą stronę i z daleka już widzmy charakterystyczny kształt Świątyni Świtu (Wat Arun). Zwiedzamy Wat Arun (10THB).



Następnie wsiadamy na prom (3THB) do Tha Tien i udajemy się z powrotem na drugi brzeg rzeki do Wat Pho (Świątynia Leżącego Buddy)(50THB)


a następnie po krótkim spacerze do Pałacu królewskiego (250THB).

Uwaga! W drodze do Pałacu proszę absolutnie nie wierzyć komukolwiek, kto podejdzie do nas i uprzejmie poinforumje, że: "dzisiaj pałac jest nieczynny", "w pałacu są jakieś uroczystości i będzie czynny po południu", "pałac jest w remoncie" itp itd. I nie ma znaczenia czy uczynny Thai który nam tą informację przekaże będzie cywilem, wojskowym, czy policjantem. Nie wierzcie nigdy w takie informacje. I nie pozwólcie się odwieść od wizyty. Radzę zignorować informację i osobiście się przekonać czy Pałac jest otwarty - przy kasie biletowej. Na pewno będzie. W ten sposób omienie was jedno z najpopularniejszych oszustw w Bangkoku. Nazywa się ono: "Lucky Budda" albo "Happy Budda". Czasem jest to dość kosztowne oszustwo dla naiwnych turystów.

W Pałacu wypożyczamy elektroniczny przewodnik (200THB) (biorą paszporty w zastaw), dostajemy do ubrania długie spodnie albo spódnice i ruszamy zwiedzać. A jest tego bardzo dużo.


W tym miejscu nogi odmawiają nam posłuszeństwa więc po małym odpoczynku łapiemy taksówkę i jedziemy do Dusit (bilet do Grand Palace jest połączony z Pałacem Vinmanek) (50THB za taksówkę).
Warto pospacerować po parku w Dusit, spotkać tam można majestatycznie spacerujące warany - widok dla europejczyka dość niecodzienny.
Zwiedzamy Pałac Vinmanek (zakaz filmowania i fotografowania!) i wozownie, na więcej brakuje już nam czasu. Wracamy taksówką do hotelu (140THB).
Jutro rano pobudka o 03:30 (jeszcze cierpimy na jetlag a tu jutro znowu nie pośpimy) i jedziemy na lotnisko. Taksówkę zamawiamy w recepcji (500THB) bo nie chcemy ryzykować rannej szarpaniny z taksówkarzami. Jutro rano czeka nas lot do Phom Penh i dalej jazda kambodżańskim autobusem do Siem Reap. Ale o tym napiszę następnym razem.

czwartek, 24 października 2013

Tajlandia/Kambodża - pierwsza wyprawa - odcinek 2 - Bangkok

Jeździmy po Bangkoku czym tylko jesteśmy w stanie. Najprościej jeździ się metrem i koleją nadziemna (SkyTrain). Najtrudniej taksówkami i tuk-tukami. Żaden taksówkarz nie chce włączać taksometru. Każdy patrzy na Ciebie jak na skarbonkę a ceny rzucają z kosmosu. Potem mówisz im gdzie chcesz jechać i zaczynają się jaja. Każdy wie gdzie to jest jak wsiadasz ale po kilku metrach jazdy zaczynają się dopytywać "o szczegóły" i orientujesz się że nie maja pojęcia gdzie mają jechać. Angielskiego ni w ząb nie znają. Nazwy geograficzne nic im nie mówią. Albo nasza wymowa nie taka albo im się kłania topografia Bangkoku. Jazdy lokalnymi autobusami nie testowaliśmy - nie wiemy gdzie jeżdżą a napisy na autobusach zrobione są "fistaszkami". Upał jest okropny, około 30 stopni i wilgotność prawie 100% (jest koniec stycznia).
Zabytki rzucają na kolana - wszystkie świątynie są po prostu piękne. Najskromniejsza świątynia na zadupiu zachwyca. Wszystko jest takie inne i dopracowane w najdrobniejszych detalach.
Tajowie kompletnie nie przejawiają talentów językowych (Arabowie bija ich na głowę). Dzisiaj po jednej atrakcji oprowadzała nas przewodniczka (niezłe drzeweczko) która posługiwała się biegle językiem zwanym przez nas "tajglisz" (w życiu czegoś podobnego nie słyszałem).
Jedziemy z hotelu SkyTrain'em a potem metrem do dworca kolejowego Hualamphong. Następnie idziemy piechotą wzdłuż ulicy Yaowarat (około 500 metrów) i docieramy do Wat Traimit (20THB – wszystkie ceny wstępu podaję na 1 osobę - ceny mogą być nieaktualne - dane w tej relacji są z 2010 r.).
Przy okazji przechodzenia przez ulicę Yaowarat orientujemy się, jak bardzo wiele musimy się tutaj nauczyć. Próba przejścia przez jezdnię dla nieobeznanego z tematem europejczyka jest sporym wyzwaniem. Nikt się tutaj nie przejmuje pierwszeństwem pieszych na przejściach. Od razu, na pierwszy rzut oka widać świeżo przybyłych białasów stojących na krawędzi jezdni i z przerażeniem obserwujących Tajów przechodzącyh przez jezdnię, zręcznie lawirując między pojazdami. Z czasem człowiek się jednak uczy tej trudnej umiejętności. Na początku radzę po prostu iść za jakimś tubylcem i starać się nie wykonywać na drodze żadnych gwałtownych ruchów. Kierowcy bardzo płynnie objadą nas z wszystkich stron i nikomu nic się nie stanie. Po środku drogi będziemy się czuć jak w środku nurtu rzeki :-) Z czasem jest to do ogarnięcia.

W świątyni Wat Traimit podziwiamy posąg złotego Buddy. W sumie nic szczególnego w tym posągu nie ma - świątynia też nie jest jakaś wyjątkowo szczególna.



Następnie spacerujemy po Chińskiej Dzielnicy i jak już nam się nudzi przeciskanie się między straganami to łapiemy tuk-tuka i jedziemy do Wat Saket (The Golden Mount) (10THB). Ze szczytu świątyni jest ładny widok na okolice.


Na dzisiaj już koniec zwiedzania. Wracamy w kierunku hotelu.

Nie mam odwagi jeść "słynnego tajskiego żarcia" ze straganów na ulicy. Słabo mi się robi jak czuję ich zapach. Wpadamy więc na kolację do Tesco i próbujemy miejscowej kuchni w jednej z restauracji. Ceny są wyższe niż na ulicy (obiad około 100THB na osobę) ale przynajmniej nie czuć smrodu starego oleju. Jak jest z higieną to będziecie wiedzieć jak dostaniecie następną relację pisaną w toalecie :-)
Przy okazji kupujemy kartę SIM Prepaid „One Two Call” (770THB) – karta jest fajna – dają w ramach karty 360 minut darmowego połączenia z internetem przez GPRS (dziwne trochę, że liczą czas na GPRSie – ale przez cały pobyt używałem palmtopa, ściągałem pocztę, chodziłem po stronach www i wystarczyło).

wtorek, 22 października 2013

Tajlandia/Kambodża - pierwsza wyprawa - odcinek 1


Dwadzieścia dwie godziny podróży minęły jak z bicza trzasnął...
He he, a tak poważnie to ta podróż to była droga przez mękę. Delikatnie mówiąc.
Paryż z lotu ptaka fajnie wygląda, choć podziwiania widoków nie ułatwiał miotany samolot przez wiatr. W tym miejscu należą nam się podziękowania od linii lotniczej LOT za zaoszczędzenie przez nas paru jednorazowych torebek wetkniętych w kieszeń siedzenia. Prawda jest taka, że nawet nie bardzo było co zwracać po tak skromnym posiłku jaki nam nasz ukochany przewoźnik narodowy zaserwował :)
Lotnisko Charles’a de Gaulle’a jest ogromne - jeździliśmy 30 minut autobusem między terminalami zanim trafiliśmy z terminala 1 do terminala 2A. Co autobus stawał przy jakimś wejściu to czarnoskóry kierowca obracał się zza kierownicy i z nadzieja spoglądał na nas sprawdzając czy aby nie zmierzamy wysiąść a my mu odpowiadaliśmy za każdym razem "du a" („Deux A” – czyli „Dwa A").
Trochę obawialiśmy się tej podróży – ponieważ nigdy jeszcze nie lecieliśmy rejsowym samolotem z przesiadkami – w tym przypadku mieliśmy 2 przesiadki na trasie: w Paryżu oraz w Hong Kongu. Na przelot wybraliśmy linię lotniczą Cathay Pacific, a ponieważ linia ta nie lata do Polski to do Paryża mieliśmy dolot linią LOT – w Paryżu mieliśmy odnaleźć stanowisko linii Cathay Pacific gdzie powinniśmy otrzymać karty pokładowe na następne etapy lotu.
Po dojechaniu autobuserm do terminala 2A od razu trafiliśmy do stanowiska linii lotniczej i po odstaniu w kolejce dostaliśmy karty pokładowe. W tym miejscu od razu okazało się, że nasz polski agent nie zrobił nam rezerwacji miejsc w samolocie (twierdzi, że robił ale mu się chyba to nie udało – tylko w LOT miejsca były zaklepane) – tak więc miejsca w samolocie dostaliśmy w środkowym rzędzie (do dupy). Dookoła siedzieli sami azjaci. Stewardes cała masa, do tego fajnie wyglądały i wyżerka na pokładzie była super.
Jedzenie na pokładzie w klasie ekonomicznej - "a la carte" - dostaliśmy menu z daniami do wyboru - im dalej w głąb samolotu tym wybór był mniejszy a ostatni pasażerowie dostawali to co inni nie wybrali.
"Klątwa" - tym razem chyba Pol Pota - przyszła niespodziewanie szybko. W Hong Kongu zwiedzaliśmy głównie toalety na lotnisku.
BTW - lotnisko w Hong Kongu jest całkiem fajne – w holu stoją komputery z netem za za darmo, jest widok z okien na miasto i góry. Za to lotnisko w Bangkoku to szczyt nowoczesności, szkło, marmur, aluminium... i las... dużo lasu. A ja przyjechałem z drzewem do lasu ;-) Moje kochane drzewko właśnie siedzi przed komputerem w kafejce internetowej a ja podziwiam przechodzące "miejscowe drzewka" :-)
Przylecieliśmy na nowe lotnisko Suvarnabhumi w Bangkoku. Odprawa paszportowa załatwiona bardzo sprawnie – przed wylotem załatwiliśmy w http://www.serwiskonsularny.pl/ komplet wiz na ten wyjazd (dwukrotna wiza do Tajlandii i jednorazowa do Kambodży) (relacja jest z 2010 roku - obecnie polacy mają możliwość otrzymania na lotnisku, jak również na drogowych przejściach granicznych, wizy turystycznej do Królestwa Tajlandii na okres 1 miesiąca. Przed wyjazdem zalecam jednak upewnić się  na stronie http://www.msz.gov.pl/ - przyp. autora).
Zrobiliśmy wymianę waluty na bahty (zabraliśmy ze sobą bardzo mało gotówki – większość kasy mieliśmy w czekach podróżnych American Express - załatwia się je w głównych oddziałach banku Pekao SA - przyp. autora). Dużo nie było potrzeba bo jeszcze w Polsce zrobiliśmy rezerwacje hoteli w Tajlandii (http://www.sawadee.com/) i w Kambodży (http://www.directrooms.com/) oraz bilety lotnicze AirAsia. Wszystko opłacone było kartą kredytową jeszcze przed wylotem tak więc mieliśmy porobione rezerwacje noclegów na pierwsze 11 dni podróży.
Do robienia rezerwacji zalecam używanie elektronicznych kart przedpłacanych - po powrocie do kraju okazało się, że gdzieś wyciekły dane naszej karty kredytowej i ktoś kupił sobie na nasz koszt bilety lotnicze AirAsia z Chiang Mai do Bangkoku - zdążyłem się szybko zorientować i po przeprowadzeniu procedury Charge Back w banku kasa została mi zwrócona. Karty kredytowej nigdy na miejscu nie używaliśmy - jedyne miejsca skąd nasze dane mogły wycieknąć to AirAsia,Sawadee.com oraz directrooms.com.

Wychodzimy z lotniska – znajdujemy postój taksówek i stolik z pracownikami wypisującymi kwity dla kierowców. Podajemy im voucher naszego hotelu w Bangkoku a oni na kwitku piszą po tajsku adres pod który kierowca ma nas zawieźć. Szybko wsadzają nas do taksówki i ruszamy w drogę. Jestem bardzo zdziwiony, że to tak sprawnie poszło i że obyło się bez żadnych problemów – jaki ja jestem naiwny. Po przejechaniu kilku kilometrów kierowca zaczyna się nas dopytywać o to gdzie ten nasz hotel znajduje się konkretnie. W tym miejscu robi nam się trochę słabo. Wyjmujemy mapę Bangkoku i zaczynamy mu tłumaczyć – ale ciężko się z nim dogadać bo angielski to on raczej zna ale ze słyszenia. W końcu jakoś docieramy do hotelu Diamond City Hotel (594/23 Soi Payanark, Rama VI Road, Bangkok 10400).
W przypadku problemów z taksówkarzem i trafieniem do hotelu radzę nie czekać tylko od razu odpalać telefon komórkowy w taksówce i natychmiast dzwonić do recepcji swojego hotelu poprosząc o wytłumaczenie drogi taksówkarzowi - to na prawdę działa a te kilkadziesiąt złotych wydane na połączenie w roamingu nie jest warte nerwów i szarpaniny z taksówkarzem.

Koszt przejazdu z lotniska do hotelu wyniosi nas 400THB (około 40 zł) wraz z opłatami za autostradę.
Rozpakowujemy się, bierzemy prysznic i ruszamy na zwiedzanie – jest godzina 13 lokalnego czasu a przed nami dużo do zobaczenia. I mamy JetLag jak cholera, tylko jeszcze o tym nie wiemy - dowiemy się co to takiego już za kilka godzin :)