poniedziałek, 3 lutego 2014

Tajlandia/Kambodża - pierwsza wyprawa - odcinek 16 - Kanchanaburi

Wstajemy o 6:00, pakujemy się i wymeldowujemy. O 7:00 czekamy przed guesthousem na samochód ale się nie pojawia. Widać za bardzo wytargowaliśmy cenę J. Zjawia się za to jakiś riksiarz i proponuje nam że nas zawiezie gdzie chcemy ale za 1500THB, w koncu opuszcza cenę do 1400THB - nam się nie chce targować. Gość dzwoni do swojego brata i ściąga go z łóżka. Na ulicy w tym czasie zjawia się jakiś inny kierowca mówiąc że jego kolega powiedział mu ze ma nas o 7:00 odebrać na wycieczkę. Mówimy mu że jest 7:15 i już znaleźliśmy innego chętnego do zarobienia. Gosc przeprosil za spóźnienie i odjechał. W sumie lepiej dla nas bo przyjechał za chwilę brat riksiarza samochodem z klimatyzacją. Tak więc jedziemy z fasonem (ale o 200THB drożej). Ruszamy około 7:30. Trasa jest bardzo długa. Do wodospadu Erewan jest jakieś 70km. Po 8:30 jeśtemy pod kasą biletową do praku narodowego. Płacimy 400THB (za osobę) za wstęp (cholernie drogo!) i 30THB za samochód. Stajemy na parkingu i umawiamy się z kierowcą na godzinę powrotu. Ruszamy na szlak. Jest pusto, chyba ruszyliśmy zbyt wcześnie bo na szlakach żywego ducha. Z początku idzie się alejką asfaltową, potem zaczyna się leśna droga a im dalej od bramy parku tym jest ona węższa. Wodospad Erewan ma 7 progów i szlak wiedzie wzdłuż nich.
Pierwszy próg jest dość sympatyczny, pod progiem wzdłuż brzegu ustawione są siedziska bambusowe żeby można było sobie odpocząć. Głównymi odwiedzającymi wodospad są plażowicze. Rozkładają się z ręcznikami na siedziskach i kąpią się pod wodospadem. Idziemy do kolejnego progu. Trasa idzie ostro w górę, zaczynają się schody. Szlak robi się bardzo wąski, jesteśmy chyba pierwszymi osobami dzisiaj na szlaku. Zaczynam się baczniej rozglądać po okolicy wypatrując węży. Każdy korzeń na szlaku może się okazać jakimś gadem. Troche mam pietra bo nie wiem co można tutaj spotkać.
Kolejne progi są coraz ładniejsze. Po jakiejś godzinie ostrej wspinaczki docieramy w końcu do ostatniego - śiodmego progu. Sprawdzamy temperaturę wody pod wodospadem i o dziwo okazuje się bardzo ciepła. Kąpiemy się przez kilka minut (da sie pływac i jest dość głęboko) po czym na górze pojawiają się pierwsi po nas turyści.
Rozkładają się ze sprzętem fotograficznym więc zwijamy się i wracamy na dół. Na dole pod bramą parku sprzedają nam talerzyki pamiątkowe z naszymi fotografiami zrobionymi gdzieś z ukrycia na szlaku (100THB za sztukę). Wsiadamy do samochodu i ruszamy do świątyni tygrysa. Po godzinie jazdy jesteśmy na miejscu. Tłumy ludzi wskazują że nie pomyliliśmy trasy (niestety). Kupujemy bilety (300THB/osobę) i wchodzimy za bramę. Pierwsze zwierzę, które widzimy za bramą to sarna (albo coś podobnego - nie mam pojęcia czy tu wystepują sarny). Siedzi sobie pod murkiem i nie przejmuje się przewalającym się tłumem mijajacych ją ludzi. Docieramy do miejsca, gdzie kłębi się tłum. Ktoś nas ustawia w szeregu i widzimy tygrysy prowadzone przez ludzi na smyczach. Tygrysy są prowadzone do kanionu w którym będzie można sobie zrobić z nimi fotografie. Ostatni tygrys prowadzony na smyczy sluży do robienia fotografi pt. "spacerowanie z tygrysem". Tłum ludzi leci za tygrysem (pracownicy pilnują żeby nikt nie wyszedł przed tygrysa). Jeden z pracowników odbiera od turysty aparat fotograficzny i ustawia turystę z tyłu tygrysa tak żeby wyglądało że to ten turysta prowadzi tygrysa. Pstryknięcie fotki, oddają aparat i następny turysta podchodzi do tygrysa. Cały tłum w ten sposob odprowadza jednego tygrysa i każdy ma w trakcie tej czynności zrobione zdjęcie. Bardzo sprawnie to funkcjonuje. Wchodzimy do kanionu, ustawiają nas w kolejce, kanion jest przegrodzony liną za która nie wolno wchodzić. Po drugiej stronie sznurka leżą sobie przypięte łańcuchami do skał tygrysy.
Obsługa pilnuje żeby tygrysy leżały i co jakiś czas polewają je wodą. Pani z obsługi wyjaśnia zasady. Stoi się w kolejce. Nie wolno wchodzić za linę w okularach, kapeluszach i z plecakami lub torbami. Oddaje się sprzęt foto/video pracownikowi a z drugim za rękę idzie się od tygrysa do tygrysa wykonujac jego polecenia. Bierze mnie za rękę jakaś dziewczyna z obsługi, druga bierze moją kamerę (i widać że zna się na rzeczy bo wie jak się nią posługiwać)(żeby tylko unikała zoomowania i żeby jej się tak ręce nie trzęsły – przyp. autora). Idziemy do pierwszego tygrysa który leży leniwie na ziemi (już wiem po co ten kanion i godzina 13:00 - upał jak cholera i kotki są bardzo senne :) pani sadza mnie z tyłu kotka (tak żeby mnie przypadkiem nie zobaczył), głaskam go po grzbiecie a druga pani kręci mnie kamera. Kilka sekund, zmiana kotka i od nowa. Kotki są ustawione w różnych pozach, niektóre leżą parami malowniczo na wielkim kamieniu po środku kanionu. Po rundce z wszystkimi tygrysami wracam za sznurek, dostajęz powrotem do ręki swoją kamerę i pani objaśnia że mogę sobie stanąć ponownie w kolejce i zrobić dowolną ilość rundek. Wracam za sznurek tym razem z aparatem foto. W tym czasie zza sznurka żona kręci mnie kamerą. Kolejka się przerzedza - można wchodzić praktycznie od razu i obsługa namawia do tego. Dostaję (w zamian za datek 100THB) wisiorek z zęba tygrysa.
Moja kobieta szaleje z aparatem - zdaje się że jest w swoim żywiole. O 14:15 wynosimy się z kanionu, idziemy do klatek zobaczyć małe tygryski. O 14:30 wychodzimy i jedziemy do Kanchanaburi. Kierowca podwozi nas pod biuro gdzie sprzedają bilety na klimatyzowany autobus do Bangkoku. Jedziemy o 15:40 (100THB). Okolo 18 jesteśmy w Bangkoku na dworcu (Moh Chit) prawie 10km od centrum. Przed dworcem taksówkarze próbuja nas naciagnąc na kurs na dworzec kolejowy za 300THB - wyśmiewamy ich. Łapiemy taksówkę na ulicy i jedziemy na dworzec kolejowy za 100THB. Jak wysiadamy to dorzucam jeszcze kierowcy 50THB jako napiwek i jest bardzo szczęśliwy. Siedzimy na dworcu i nudzimy się jak mopsy. Zwiedziliśmy już wszystkie zakamarki dworca (toaletę radzę unikać - 2THB). O 23:00 siedzimy w końcu w pociągu do Surat Thani (lekko spóźniony)(1156THB) i cieszymy się z klimatyzacji. Czeka nas teraz ponad 9h jazdy. Stewardesy roznoszą kocyki, ciastka i wodę mineralną. Pociąg rusza i zaczyna nabierać prędkości. W Tajlandii tory kolejowe nie są w najlepszym stanie. Chyba nie znaja tutaj przyrządów do pomiaru poziomu szyn. Pociąg jedzie z predkością 90km/h, rzuca nami na boki, są takie momenty, że boję się że wylecimy z torów i skończy się to katastrofą kolejową. Widać jednak, że maszynista wie na co sobie może pozwolić więc z czasem i ja się przyzwyczajam i idę spać.

Tajlandia/Kambodża - pierwsza wyprawa - odcinek 15 - Ayutthaya

Wstajemy o 2:15 w nocy, pakujemy toboły i wynosimy się z hotelu na dworzec. O 3:51 wyjeżdżamy pociągiem do Ayutthaya. W pociągu stewardesa kolejowa daje nam kawę, herbatę i ciasteczka. O 8:00 jesteśmy już na peronie w Ayutthaya. Odganiamy się od kierowców i walimy z walizkami do informacji spytać gdzie jest opisywana w przewodniku przechowalnia bagażu - panowie w informują nas że u nich w informacji jest ta przechowalnia - dostajemy kwity, wynoszą bagaże, płacimy 30THB (po 10THB za sztukę) i jesteśmy wolni. Bierzemy tuk-tuka do świątyni Wat Phra Si Sanphet (60THB). Szofer próbuje nam reklamować wynajęcie go na cały dzień żeby nas obwiózł po wszystkich światyniach (200THB za godzinę!) - pukamy się po głowach i odpowiadamy mu że przejdziemy na piechotę. Wchodzimy do świątyni (wstęp 60THB). Bardzo fajna światynia. A o godzinie 7 rano coś wyjątkowo pusta :) Robimy sobie fotki ze statywu (nikt się nie pląta w tle więc nie ma problemu). Wychodzimy po godzinie i na piechotę idziemy do Wat Mahathat (wstęp 60THB). Fotografujemy słynną głowę Buddy w pniu drzewa, łazimy po ruinach, wypijamy pepsi przegryzając ciastkami i łykamy cotygodniowa porcję środka przeciwko malarii (lariam). Spacerek do kolejnej świątyni Wat Ratburana (wstęp 60THB). Zwiedzamy ruiny i po godzince wychodzimy. Moja kobieta w przewodniku znajduje jeszcze jedną ciekawą światynię na jakimś zadupiu. Bierzemy tuk-tuka (70THB) i jedziemy do niej. Wstęp 60THB (i pepsi 20THB) - światynia w stylu khmerskim - jak w Angkor Wat (ale mniejsza). Upał jak cholera, zapomnieliśmy już jakie upały są na południu. Na północy Tajlandii da się normalnie funkcjonować, na południu jest dramat. Uciekamy ze świątyni i próbujemy łapać tuk-tuka. Kierowcy nas odsyłają jak słyszą gdzie chcemy jechać (na stację kolejową - drugi koniec miasta). Idziemy piechotą wzdłuż ulicy kierując się GPSem w kierunku centrum. Łapiemy wreszcie po drodze tuk-tuka, kierowca nie kuma wogóle po angielsku - nie wie co to jest "railway station" ani "train" - walę mu więc po tajsku "rotfaj" (pociąg) i gość jarzy od razu o co chodzi (ale jestem dziobak :) (warto było przed wyjazdem zakupić minirozmówki polsko-tajskie).
Dogadujemy cenę (80THB) i po kilku minutach jazdy jesteśmy na dworcu. Kierowca jest mily i uczynny więc na migi każemy mu czekać aż odbierzemy bagaże. Odbieramy walizy i każemy mu jechać na "bus station" - nie kuma wiec ja mu na to "rot suphanburi, chao phrom market". Gość jarzy i wiezie nas. Wyszukuje nam autobus do Suphanburi i przenosi walizki. Daję mu umowione extra 50THB i jest bardzo szczęśliwy. Pakujemy się na siedzenia najzwyklejszego tajskiego pekaesa. W środku lekki dramat, podłoga drewniana (pewnie dlatego brakuje im lasow z drzewami tekowymi ;-), dwa rzędy siedześ z przejsciem po środku z tym ze lewy rząd ma po dwa siedzenia ale prawy po trzy (prawie jak samolot). Pod sufitem zamontowane są wiatraki które kręcą się w czasie postoju chłodząc pasażerów. Większość okien jest otwarta. Kupujemy na zewnątrz 2 butelki pepsi. Sprzedawca przelewa nam te butelki do foliowych torebek, wsadza do nich rurki i wręcza nam. W ten sposób nie będzie problemu ze zwrotem butelek (kaucja!)(18THB). Autobus rusza, dogadujemy się na migi z konduktorką że chcemy do Kanchanaburi (w przewodniku pisze żeby jej to powiedzieć to wysadzą nas wcześniej pod autobusem #411 a jak tego nie zrobimy to potem będziemy dymać z powrotem na piechote). Płacimy za bilet do Suphanburi 100THB. Autobus ciągnie się jak krew z nosa. Staje na każde żądanie pasażerów i czasem jedzie tak
wolno żeby ludzie mogli do niego wskoczyć w czasie jazdy. Przebywamy odległość 70km w prawie 2h. Wysadzają nas na dworcu w Suphanburi, kierowca wynosi nam walizki i wnosi je aż do autobusu do Kanchanaburi pokazując w ten sposób który to autobus. Trudno zabłądzić w tym kraju J. Przed odjazdem autobusu wyskakujemy jeszcze po puszkę pepsi (15THB) i ruszamy. Na 17 jesteśmy w Kanchanaburi. Tyłki nas bolą od siedzeń ale jesteśmy dumni że dotarliśmy na miejsce. Na dworcu odganiamy się od naganiaczy guesthouse'ów i wyciagamy przewodnik szukając w nim miejsca na nocleg (nie robiliśmy wcześniej rezerwacji). Wybieramy guesthouse "Sam's house" - bierzemy songthaew (60THB). Są wolne pokoje. Proponujemy kierowcy, żeby nas jutro powoził według naszego planu (od 7:00-16:00 - około 150km do przejechania) - ustalamy cene 1200THB. Oglądamy pokoje w guesthousie. To nasz pierwszy guesthouse na trasie i nie wiemy czego się można spodziewać. Pierwszy pokój jaki widzimy jest najtańszym z klimą (350THB) - pokój ma wygląd raczej spartański, łazienka nie wygląda za atrakcyjnie. Prosimy o pokazanie najlepszego - jest to bungalow na palach nad rzeka Kwai, wygląda o niebo lepiej choć i tak daleko mu do hotelowych standardow. Bierzemy go jednak (600THB). Jemy kolację w restauracji w guesthousie (135THB dla 2 osoób) i idziemy spać. Rano czeka nas pobudka o 6:00.

Tajlandia/Kambodża - pierwsza wyprawa - odcinek 14 - Sukhothai

O 3:39 dojeżdżamy do Phitsanulok. Od razu kupujemy bilety na pociag do Ayutthaya na następny dzień (880THB). Odganiamy się od kierowców tuk-tuków i na piechotę znajdujemy przy stacji hotel Amarin - bierzemy pokoj na 2 noce (960THB za 2 noce bez sniadania) i padamy na łóżka.
O 8:00 wymarsz z hotelu, łapiemy songthaew i jedziemy na dworzec autobusowy (50THB). Na dworcu stoi jakaś kobieta i jak widzi białasa to od razu pyta dokąd chce jechać i kieruje go do odpowiedniej kasy a potem do odpowiedniego autobusu. Kupujemy bilety do Sukhotai (39THB - autobus z klimą). Pakujemy się do autobusu i jedziemy godzinę. Wysiadamy w Sukhotai, od razu nas zaczepiają kierowcy - proponują kurs z dworca do "Old Town" za 200THB. Pukamy się wymownie po głowach więc odpuszczają. Znajduje nas naganiacz od songthaew - za 20THB jedziemy do "Old Town" miejscową atrakcją. Atrakcja ta to jakaś garażowa konstrukcja - skrzyżowanie ciężarówki z wozem drabiniastym (drewnianym!). W środku 3 rzędy ławek (wersja bardziej dochodowa). Jedziemy okolo 30 minut i w końcu dojeżdżamy do centrum starego Sukhotai. Ktos nam wciska mapkę ruin z zaznaczoną trasą zwiedzania i pokazuje swoją wypożyczalnię rowerów (40THB za dzień). Idziemy wzdłuż ulicy szukając restauracji "MV". Znajdujemy ją po paru minutach. Zamawiamy śniadanie (ryż z jajkiem i kurczak, duże porcje, herbata lipton (ale bez cytryny) - 130THB za 2 osoby). Po śniadaniu wynajmujemy w restauracji skuter na cały dzień (150THB). Po krótkim szkoleniu jestem już wymiataczem tajskich ulic. W myślach cały czas tylko sobie powtarzam "jedź lewą stroną" i śmigam jakbym tu mieszkał od urodzenia. Motorek jest pełen wypas - 4 biegi do przodu, półautomatyczna skrzynia biegow i 140km/h na budziku. Jedziemy do kasy parku - płacimy za bilety 150THB/osobę i 20THB za wjazd motorem. Jeździmy od światyni do światyni. Wszystkie światynie są w ruinie ale bardziej nam się podobają niż te całe w złocie. Tu czuć uplyw czasu i historię. O 16:00 zwracamy skuter i wsiadamy w songthaew do Sukhotai (20THB). Oprócz nas w busiku jest jeszcze 4 białasów. W sumie to nawet fajnie - pusty busik więc szybko dotrzemy na miejsce. Na 2km przed dworcem busik podjeżdża pod szkołę i zaczyna robić za gimbus. Kierowca upakowuje dzieciaki w busiku jak sardynki. Zmiescilo sie tam ze 40 dzieci i nas 6 białasów. Część dzieciaków stoi na stopniach. Podjeżdżamy w końcu na dworzec. Naganiacz pyta nas gdzie chcemy jechać - a na dźwięk słowa "Phitsanoluk" od razu nas prowadzi do autobusu. Bilety kupujemy u konduktorki (39THB) i w godzinę jesteśmy w Phitsanoluk. Z dworca bierzemy songthaew za 60THB do hotelu. Kolację jemy w restaruacji hotelowej - choć były problemy z dogadaniem się z obsługą - w menu sa potrawy w dwóch językach - po tajsku i angielsku ale moja towarzyszka wybrała potrawę w której zawarta była opcja "lub" - kelnerka wyleciała na ulicę i przywlekła za sobą jakąs kobiecinę której wydawało się że zna angielski. W końcu moja żona machnęła ręką i powiedziała że co jej przyniosą to zje. Płacimy za kolacje i 2 cole 125THB. Teraz lulu bo o 3:51 nad ranem mamy pociąg do Ayutthaya.

Tajlandia/Kambodża - pierwsza wyprawa - odcinek 13 - Chiang Mai


Wstajemy rano, pakujemy walizki, jemy sniadanie i wykwaterowujemy się z pokoju. Zostawiamy bagaż w recepcji (dostajemy pokwitowanie) i lecimy na zwiedzanie. Łapiemy na ulicy miejscowego busika (czerwony pickup z dwoma ławkami - songthaew) i mówimy kierowcy "Doi Suthep". Dogadujemy cenę (w trakcie wyszło że jednak nie dogadaliśmy więc w sumie zapłaciliśmy za wynajęcie busika na pół dnia 400THB). Jedziemy do świątyni Doi Suthep. Znajduje się ona około 20 kilometrów od Chiang Mai na wzgórzu. Jazda jest koszmarem - kierowca ścina zakręty, jeździ pod prąd na wąskich serpentynach. Po drodze rozkracza mu się samochód ale szybko go naprawia grzebiąc kluczami w silniku. Od tego naprawiania zaczyna w samochodzie śmierdzieć spalinami. Moja żona źle się od tego czuje ale w końcu docieramy na miejsce. Tłum ludzi, komercja totalna. Wstęp 30THB od osoby. Widok na panoramę miasta - brak - taki smog że nic nie widać. Robimy zdjęcia, obchodzimy swiątynię dookoła i schodzimy na dół.

W drodze powrotnej wstępujemy jeszcze do Wat Chet Yot (wstęp bezpłatny) i każemy kierowcy odwieźć się do parku. Zwalniamy kierowce i wypłacamy mu kasę. Szwendamy się po parku szukając miejsca do usiadnięcia - wszystko pozajmowane, na trawnikach leżą całe rodziny. W alejkach stoja przewoźne wypożyczalnie mat bambusowych (do leżania) – biznes się kręci. Idziemy do centrum, robimy zakupy (pamiatki), jemy obiad w tej samej knajpie co wczoraj (to samo danie ale tradtcyjnie już danie ma inny wygląd i inny smak - tylko cena ta sama). Wracając przez Night Bazaar kupujemy torbę i... pamiatki :-) Odbieramy walizki z przechowalni w hotelu, łapiemy tuk-tuka i jedziemy na stację kolejową. Na peronie impreza. Na telewizorach leci jakiś mecz piłki nożnej. Obsługa dworca i pasażerowie szaleją przed ekranami. Przyjeżdża pociąg z Bangkoku, wysiadają ludzie po czym obsługa dworca zaczyna myć wszystkie wagony z zewnątrz wężem z wodą. Po umyciu zmiana tabliczek i oto stoi nasz pociag którym mamy wyjechać o 21:00 do Phitsanulok. Wyjeżdzamy punktualnie o 21:00 - po wagonie kręcą się kolejowe stewardesy rozwożąc wodę mineralną i coś do jedzenia (nie korzystamy). GPS pokazuje mi 256 km odleglości do przebycia a według rozkładu jazdy mamy na miejsce dojechać o 3:39 nad ranem - czyli 6,5h jazdy co daje strasznie niską średnią szybkość. Jednak pociąg zasuwa ponad 100km/h - to ja nie wiem czemu tak dlugo mu zajmuje przejechanie tego odcinka - może jedzie dookoła?

Tajlandia/Kambodża - pierwsza wyprawa - odcinek 12 - Chiang Mai


Planujac wyjazd do Tajlandii braliśmy pod uwagę Festiwal Kwiatów który odbywa się co roku w Chiang Mai w pierwszy weekend lutego (chyba ma to coś wspólnego z pełnią księżyca). Festiwal kwiatów zaczął się w piątek ale ponieważ nie posiadaliśmy szczegółowego programu - udaliśmy się w sobote w kierunku Tha Pae Gate by oglądnąć procesję. Ludzi już było całkiem sporo - ustawiliśmy się przy jezdni i cierpliwie czekamy. W końcu rusza procesja. Wyglada to trochę jak nasze pochody pierwszomajowe. Ludzie walą z transparentami, każdy region czy miasteczko ma swój transparent itp. Co jakiś czas na przodzie pojawiają się drzeweczka w strojach regionalnych niosące transparenty, czasem miseczki z płatkami kwiatów. Jak się procesja na chwilę zatrzymuje i jakaś laska staje koło nas to ruszamy do robienia sobie z nią fotografii :) Ona musi stać i się uśmiechać a do fotek z nią ustawia się cała kolejka gości chętnych na zrobienie sobie zdjęcia :) Co jakiś czas przejeżdżają wielkie platformy ozdobione kwiatami i rzeźbami na których oczywiscie siedza sobie laski i machają do tlumu. Prawie 3h tak staliśmy i podziwialiśmy laski :) Ech, rozmarzyłem się... Pochód przeszedł w kierunku parku (mieli tam robić wybory miss kwiatów) a my ruszamy na „tour de Chiang Mai”.
Świątynie są takie sobie. Po setkach świątyń które już widzieliśmy, wszystkie świątynie zaczynają nas nudzić. Poza tym w Tajlandii jest jeden problem z robieniem zdjęć zabytkom. Choćby niewiem jaki ładny był zabytek to nie sposób go sfotografować bez wiązki drutu w tle. Tajowie uwielbiają ciągnąć druty. Ciągną je wszędzie i bez opamiętania. Po obu stronach jezdni stoją słupy a na nich klęby drutów energetycznych, telefonicznych i cholera wie czego jeszcze. Odnoszę wrażenie, że jak im się jakiś drut urwie to go nie sztukują tylko zostawiają malowniczo zwisającego ze słupa i ciagną nowego :)
Każda swiątynia jest otoczona drutami. No i każda swiątynia jest pelna wizerunków buddy i posągów. Pod każdym posągiem skarbonka na datki i miseczka z piaskiem do wbijania kadzidełek.

Łazimy po świątyniach (zgodnie z planem) i przy okazji łapię się na masaż stóp na ulicy. Sadzają mnie w fotelu, dezynfekuja mi stopy spirytusem a potem masażystka gniecie je przez pół godziny (za 60THB). Bardzo przyjemne uczucie - muszę sprobować masażu całego ciała.
Obiadek jemy zaraz w knajpie koło masażystki (dla 2 osob 120THB wraz z napojami i napiwkiem - tanio jak cholera). Wpadamy jeszcze do parku obfotografować platformy z kwiatami. Przy okazji oglądamy stoiska z tajskim żarciem (w tym ze smażonymi na głębokim oleju konikami polnymi i innym robactwem). Żarcia się nie tykamy. Nie mamy odwagi na takie ekstremalne przeżycia. Przy okazji wstępujemy do jakiejś agencji turystycznej kupić bilety na dalszą trasę (na dworzec kolejowy daleko :) Kupujemy bilety na pociag z Chiang Mai do Phitsanulok (2x500THB) oraz na pociag z Bangkoku do Surat Thani  (2x600THB). W tym miejscu trochę się nam plan sypie bo nie ma pociagu do Phitsanulok o 21:50 - jest tylko o 21:00 - roznica 50 minut ale do Phitsanulok przyjeżdża o 3:39 zamiast o 5:40 - co my będziemy tyle godzin robić do świtu? Planowaliśmy przespać się w pociągu a ten ma tylko miejsca siedzące. Trudno, coś się wykombinuje.
Wieczorem wizyta na Night Bazaar - masa towaru, dużo podróbek. Kupujemy trochę t-shirtów i pałeczek do jedzenia. Zakupy nas trochę przerosły - jest tu wiele fajnych rzeczy które by sobie człowiek kupił (bo sa ładne) - ale potem jest problem - jak się z tym zabrac do domu. Zaczynamy się rozglądać za kupnem dodatkowej walizki tylko na pamiatki.

Tajlandia/Kambodża - pierwsza wyprawa - odcinek 11 - Chiang Mai

Rano - skoro świt zrywamy się z twardej podłogi i lecimy zagrzać przy ognisku. Śniadanie i udajemy się w dalszą w trasę. Kolejne wodospady, las, rzeki, pola ryżowe, w końcu docieramy do cywilizacji, obiad (tradycyjnie paskudny zreszta) i wsiadamy do samochodu.
Podwożą nas do rzeki. Zostawiamy wszystkie graty w samochodzie i wsiadamy na bambusowe tratwy (miejscowy flisak z wiosłem z przodu, dwie osoby po srodku na siedzeniu i jedna osoba z wiosłem z tyłu). Dostaję wiosło i staję z tylu tratwy,  moja żona siada w środku wraz z Sherry. Ruszamy i zaczyna sie zabawa. Trudno na tym ustać a co dopiero jeszcze tym sterować i odpychać się od dna. Miejscami płynie się wolno ale miejscami rzeka jest dość rwąca i trzeba lawirować między kamieniami żeby tratwy nie rozwalić. Nasz kapitan caly czas powtarza mantrę "no wet, no fun". Zabawa jest super. Po drodze zamieniamy się miejscami żeby każdy miał okazję powalczyć z wiosłem. Po jakiejś godzinie zabawa się kończy, wyłazimy na brzeg. Kupujemy zdjęcie z nami na tratwie (oczywiście zrobione ukradkiem) - 100THB. Wracamy do Chiang Mai.
Kwaterujemy się w hotelu i walimy na miasto, odbieramy pranie z pralni (300THB) - sporo tego było - i odbębniamy poczte na internecie. Kolacja w hotelowej restauracji (nie miałem siły iść dalej - do restauracji jeździ winda :) A po kolacji lulu bo rano trzeba lecieć na festiwal kwiatów.

Tajlandia/Kambodża - pierwsza wyprawa - odcinek 10 - Chiang Mai

Rano pobudka o 6:00, śniadanie (przyzwoicie karmią w tym hotelu), bierzemy brudne ciuchy i wynosimy do pralni kolo hotelu (to kafejka internetowa ale na drzwiach pisze "laundry"), ustalamy na migi że chodzi nam o pranie i zostawiamy 3 reklamówki ciuchów (100THB za kilogram – drogo - ale w hotelu chcą 40THB za sztukę, he he). O 9:30 wsiadamy do pojazdu zwanego tutaj songthaew (dwie ławki) - walimy się na jedną (druga jest już zajęta przez jakąś kobietę). I jedziemy zbierać resztę uczestników trekkingu. Kobieta siedzacą na drugiej ławce to Sherry z Kanady. Dołączają do nas Maria i Martin (holendrzy). Robi się ciasnawo w budzie tego samochodu. Każdy ma plecak i każdy chce go trzymać przy sobie. Mamy nadzieję, że to już koniec zbierania uczestników, stajemy koło posterunku policji turystycznej gdzie nasz przewodnik zanosi kserokopie naszych paszportów. Obok staje inny songthaew wypchany po brzegi białasami i już wiem że albo mamy wyjątkowe szczęście albo ktoś sobie zaspał. Jednak nikt nie zaspał - dosadzają nam jeszcze na budę 4 koreańczyków. Sherry przesiada się do kabiny kierowcy więc na pace jest nas 8 sardynek. W końcu jedziemy za miasto. Pierwszy postój to sklepik z wodą mineralną i innymi akcesoriami potrzebnymi białasom żeby przeżyć w dżungli. Kupujemy repelenty na komary, wody mineralne, ciastka, scyzoryk, latarki i baterie. Przy okazji kupuję też kredki, ołówki, gumki do mazania (dla dzieci w górach). Po zakupach wszyscy szukają toalety - to ważna sprawa aby odcedzić kartofelki przed długim  marszem - a każdy podróżnik zna zasadę "sikaj kiedy masz okazję - następna  może się nieprędko powtórzyć". Pani sprzedawczyni udostępnia nam toaletę w sklepie (w podziękowaniu za zakupy). Toaleta "asian style" czyli wmurowana w podłogę podstawka na nogi i dziura. Wodę spuszcza się przy pomocy pojemniczka napełniając go wodą z beczki.
Po zakupach jedziemy około 1h i zatrzymujemy się przy obozowisku słoni. Przed zagrodą ze słoniami rozstawione są stoiska - na każdym napis "kup za 20THB bananów dla słonia żeby się z nim zaprzyjaźnić". Za 20THB do wyboru jest 2kg bananow lub wiązka grubych patyków (jakiś słoniowy przysmak). Bierzemy banany - za chwilę szturmuje nas jakis słon-kurdupel (młody chyba) - wyżebrał od nas chyba z połowę kiści bananów.
Przedstawiają nam naszego słonia (ale bydle wielkie - braknie nam bananow!) i po schodach włazimy na platformę z której wsiadamy na słonia. Szofer siedzi na głowie słonia, my z tyłu na kanapie z barierkami i walimy na trasę. Trasa ma trwać podobno 1,5h - zakładam, że przez tak długi czas to można całkiem sporo zwiedzić na słoniu - i tu rozczarowanie - słoń wlecze się niemiłosiernie. Przystaje przy każdym krzaczku który musi sobie oberwać, poskubać czy cholera go tam wie co jeszcze z nim zrobić. Jak sobie podje to musi wydalić poprzedni posiłek żeby zrobić miejsce na nowy. Opiekun słonia zaklina go, namawia,  prosi i przeklina żeby słoń ruszył a on ma to gdzieś - jak się uprze żeby urwać gałąź z jakiegoś drzewa to nie ma na niego siły. Ważna rzecz jaką zauważamy – przewodnik słonia nie ma żadnych kolców czy innych przedmiotów które służą do zmuszania słonia do wykonywania poleceń! Ciągniemy się powoli w 4 słonie przez jakiś wąwóz; co parę metrów na trasie słonia stoi szopa i sprzedają w niej bananki na "zaprzyjaźnienie się ze słonikiem". Jak nie kupisz bananków to słonik staje za szopą, wyciąga trabe i najpierw czeka na żarcie a potem jak nic nie dostanie to zaczyna burczec a w końcu robi sporo hałasu. Jazda na słoniu okazuje się być dość kosztowna, kupiłem na trasie 2 razy żarcie dla słonia i wydzielałem mu je żeby nie obżarł się za bardzo. Z czego słoń chyba nie był zbyt zadowolony. Mały spacerek po lesie trwał ponad godzinę i na piechotę obszedłbym tę trasę chyba ze 4 razy. Ale za to było zabawnie. Robiliśmy sobie nawzajem zdjecia wraz z koreańczykami. Towarzystwo zaczynało się integrować.  Po jeździe podkarmiliśmy jeszcze słonia, zakupiliśmy zdjęcie w ramce (zrobili nam je w trakcie jazdy z zaskoczenia) 100THB - i ruszyliśmy samochodem w dalszą drogę. Po drodze przerwa na lunch - przewodnicy sami go przygotowują. Tajskie żarcie jest niepowtarzalne - potrawa nazywa się tak samo ale za każdym razem smakuje inaczej, wyglada inaczej i zawiera inne skladniki. Jak nasz bigos (co się nawinie to do gara a zawsze nazywa się tak samo). Dostajemy ryż z jakimś mięsem i jarzynami. Do jedzenia łyżkę i widelec. Tajowie uważają za brak wychowania gdy bierze się widelec do ust. Widelec pełni rolę noża - służy do nakladania potraw na łyżkę, z ktoórej się je. Na deser ananasy i arbuzy. Po jedzeniu krótki przejazd i wysadzają nas przed jakąś wioską. Dalej mamy iść piechotą. Dwóch przewodników i 9 turystów. Koreańczycy kompletnie nie przygotowani do trekkingu - malutkie plecaczki, adidaski, krótkie spodenki. Dobrze, że na początku idzie przewodnik (ma torować drogę żeby ktoś w jakiegoś węża nie trafił).

Od razu dostajemy wycisk - ostro walimy pod górę, słońce grzeje ostro, kurz spod butów dusi i piecze w oczy. Z początku droga jest szeroka - z koleinami jak po samochodach (terenowych), idziemy przez wioski. Domy stoją na palach, pod domami trzoda. Specyficzny zwyczaj dotyczy świń. Wiążą te świnie jakby na smyczy do drzew i leżą te zwierzaki przez caly dzień na słońcu. Nieprzyjemny widok.

Zaczyna się ścieżka przez dżunglę. Jestem rozczarowany. Nijak nie da się porównać tego lasu z dżunglą w Wenezueli. Tam jest dżungla a tu wygląda to jak trochę bujniejszy polski las - jedyne różnice to brak drzew iglastych i pojawiają się drzewa u nas niespotykane (palmy i bambus). Poza tym nic specjalnego. Znaczy się popierdułka jakaś a nie dżungla. Mijamy od czasu do czasu poletka ryżowe (scierniska bo jest pora sucha więc wszystko już wycięte). Kilka razy przecinamy różne potoki i widzimy sporo wodospadów po drodze. Docieramy po 2h do wodospadu z mala plażą gdzie robimy postój. Można się kąpać. Temperatura wody w rzece jednak nie zachęca do kąpieli - odpuszczam sobie pomysł kąpieli jak przestaję czuć palce stóp zanurzonych w wodzie. Wkrótce ruszamy dalej. Po drodze postój przy jakiejś szopie. Wokół pola ryżowe a w szopie babinka sprzedaje pamiątki i napoje (cola 35THB). Odpalam na próbe telefon satelitarny (dotychczas nie udało mi się go odpalic - oficjalnie w Tajlandii nie ma zasięgu). Niespodzianka - telefon loguje się do sieci - ma tylko problem z napisaniem nazwy kraju - pisze więc ze kraj ten to "thuraya" - niech mu będzie - byle działał. Dzwonię do szwagra na próbę - hehe - działa - gadamy parę minut. Od tego momentu przybywa mi sprzętu na wierzchu. Wyglądam jak jakiś japoński turysta - na lewym ramieniu plecaka GPS, na prawym ramieniu telefon satelitarny, na szyi kamera, przy pasku zwykly telefon :) Patrzą na mnie chyba jak na wariata ale przewodnik jest zachwycony GPSem - ciagle sprawdza na jakiej już wysokości jesteśmy. Docieramy przed zachodem słońca do wioski koło szczytu. Rozwalamy się z tobołkami i  przewodnik informuje nas że tu śpimy - z początku moja żona jest przerażona - jakies siatki wiszą pod sufitem - znaczy się muszą to być hamaki. Ale okazuje się że spać będziemy w śpiworach na podłodze a te siatki to moskitiery.
Przewodnicy pichcą kolację a my mamy okazję obserwować jak to wyglada. Walą wszystko do wielkiego woka i na palenisku wewnatrz chaty podgrzewają - mieszaja a potem sru na talerze. Ot i filozofia. Kolacja była raczej mało wyszukana. Przygotowywałem się intensywnie przed tą podróżą do pikantnej kuchni stołując się w KFC - niewiele to pomogło. Żarcie dostaliśmy cholernie pikante i jakoś mało smaczne. Po kolacji towarzystwo znalazło sobie zabawę - uczyliśmy się wymawiać nasze imiona - koreańczycy szarpali się z naszymi a my z ich imionami.
Zrobiło się bardzo zimno - wbiliśmy się w polary oraz kurtki i poszliśmy spać. W nocy tak zmarzliśmy że szczękaliśmy zębami - najgorzej było z nosem i uszami (nie miałem czapki i szalika).